Akiva Goldsman, producent takich filmów jak „Jestem legendą”, „Hancock” czy „Ocalona”, postanowił wejść w buty reżysera i stworzyć swój własny produkt. Wybór padł na ekranizację bestsellerowej powieści autorstwa Marka Helprina pod tytułem „Zimowa opowieść”. Książce, która wprowadza czytelnika do świata miłości, cudów i ludzkich słabości. Czy Goldsman sprawdził się jako reżyser? Cóż, wprawdzie ekranizacji „Zimowej opowieści” zabrakło czaru papierowej wersji, jednak jak na debiut nie mogę stwierdzić, iż film okazał się jedną, wielką pomyłką.
Peter Lake wpadł w poważne kłopoty – za jego głowę została wyznaczona dość wysoka nagroda. Czym zasłużył sobie na taki „zaszczyt”? Otóż zrezygnował z ciepłej posadki u Pearly’ego Soamesa. No dobrze, może „ciepła” to za dużo powiedziane, gdyż Lake należał do elitarnej grupy złodziei, niemniej, jako najlepszy w paczce stanowił istną perłę w „kolekcji” Soamesa. Nic dziwnego, że szefowi gangu nie spodobało się, gdy jego skarb postanowił opuścić szeregi organizacji. A jeszcze bardziej nie spodobała się Pearly’emu informacja o tym, jakoby Peter miał niedługo dokonać cudu. Soames jest przekonany, że ów cud będzie związany z kobietą, w której Lake się zakochał – z chorą na gruźlicę Beverly Penn.
„Zimowa opowieść” to piękna historia o miłości, wierze i chęci niesienia pomocy innym. Posiada jednak jeden dość poważny mankament – o ile w książce każdy element historii zostaje wytłumaczony i wszystko łączy się ze sobą w spójną i logiczną całość, tak w kinowej produkcji brakuje tych elementów. Rozumiem, że powieść Helprina jest nader obszerna, liczy sobie prawie siedemset stron, jednak reżyser powinien tak przedstawić historię, by widz nie czuł się zagubiony. Pod koniec filmu namnożyło się za dużo pytań, na które produkcja nie podała odpowiedzi. I nie ma to nic wspólnego z otwartym zakończeniem, tylko z przejściem z jednej sceny do drugiej. Osoby niezaznajomione z książką mogą czuć się mocno rozczarowane, gdyż historia nie stanowi spójnej całości, jest okrojona i widać w niej dziury większe niż w szwajcarskim serze.
I gdyby nie ten dość istotny problem, produkcja nie stanowiłaby tak dużej niewiadomej. Wątek miłosny, wprawdzie dość naciągany i, powiedzmy to sobie szczerze, mało prawdopodobny - w końcu, która współczesna dziewczyna zamiast krzyczeć, bić, szarpać czy dzwonić po policję, podałaby złodziejowi nawiedzającemu jej dobytek herbatę? Wydaje mi się, aczkolwiek mogę się oczywiście mylić, gdyż zachowania ludzi są raczej mało przewidywalne, iż żadna miłująca swoje życie osoba, by tak nie postąpiła. Jednak nie panienka Penn. Pomińmy jednak ten fantastyczny element, reszta historii miłosnej okazuje się bardzo ciekawa – zmiana Lake’a zaś intrygująca. Choć i tak ciekawsze okazują się motyw walki dobra ze złem i poszukiwania własnej drogi.
Elementy magiczne są dodatkiem do fabuły, nie stanowią głównej osi filmu, aczkolwiek motyw cudu nabiera w nim ważnego znaczenia. To jednak nie o sam cud chodzi w tej całej historii, liczy się Peter i jego walka. Zarówno z byłym szefem, jak i własnymi słabościami. Nie chcę zdradzić jednego z najważniejszych momentów w filmie, dlatego użyje znienawidzonego przeze mnie słowa „pewny”. Pewien moment zaważa na dalszych poczynaniach protagonisty. A te będą ważne zarówno dla niego, jak i osoby, która pojawi się w jego życiu.
„Zimowa opowieść” to ciekawy film, jednak za dużo w nim niedomówień, co psuje ogólny odbiór produkcji. Niestety brak spójności to duża wada, której nijak wytłumaczyć. Gdyby zrezygnować z mało istotnych scen i dodać takie, które wyjaśniałyby zachowania postaci i chociażby ich losy na przestrzeni lat (warto zaznaczyć, że akcja rozgrywa się częściowo w czasach współczesnych, częściowo w wieku XIX). Bardzo ciekawym zabiegiem okazuje się natomiast synkretyzm gatunkowy oraz dobra gra aktorska. Jednak czy to wystarczy, by określić film nietuzinkowym? Niestety nie. Aczkolwiek na pewno nie jest to zła produkcja, po prostu pozostawia za duży niedosyt.