„Australia” Baza Luhrmanna w USA okazała się jedną z największych klap finansowych tego roku. Widać Amerykanie nie wyobrażają już sobie filmów nie będących kolejną ekranizacją komiksu bądź naładowaną efektami specjalnymi produkcją sci-fi. Chciałoby się powiedzieć: „ich strata”, niestety jednak oznacza to również straty dla producentów, co z kolei w dalszej perspektywie rokuje czerwonym światłem dla podobnych projektów. Szkoda, bo film australijskiego reżysera ogląda się naprawdę znakomicie.
Streszczenie fabuły „Australii” w kilku zdaniach jest rzeczą trudną, jeśli nie niemożliwą. Cała historia kręci się wokół angielskiej arystokratki, która dziedziczy po mężu spore, australijskie ranczo. Choć kobieta początkowo zamierza sprzedać posiadłość miejscowemu potentatowi, pewne wydarzenia sprawiają, że zamiast wziąć pieniądze i wrócić do Anglii, zaczyna z nim konkurować. W związku z tym musi zagonić swoje krowy do miejscowości Darwin, gdzie odbywa się przetarg na dostawę bydła dla armii. Pomóc ma jej w tym pewien miejscowy, nieokrzesany i oczywiście przystojny poganiacz. Początkowa niechęć tej dwójki z czasem przeradza się w coraz większą sympatię...
Prosta z pozoru historia, to dla Luhrmanna tylko wstęp do wielowątkowej, momentami zapierającej dech w piersiach opowieści, rozgrywającej się wśród pięknych krajobrazów Australii. Z jednej strony jest to historia miłosna, z drugiej dramat z wojną w tle, nie brakuje też ważnych tematów, jak choćby problemu dyskryminacji mniejszości narodowych. Pojawiają się także elementy iście baśniowe (postać szamana i jego wnuka), które jednak wyjątkowo dobrze dopasowują się do całości. Gatunkowo „Australii” nie da się więc zaszufladkować. Można za to podzielić ją na dwie części: komediowo-przygodową i melodramatyczno-wojenną. Pierwsza zaskakuje dużą dawką humoru i przywołuje na myśl stare komedie, których akcja toczyła się na Dzikim Zachodzie. Druga, to przede wszystkim znakomite zdjęcia (godna podziwu scena bombardowania miasta Darwin) i klasyczna opowieść o miłości, której na przeszkodzie staje japoński atak w czasie II wojny światowej. Choć obie te części różnią się od siebie znacznie (na tyle, że mogłyby posłużyć za tematy dwóch osobnych filmów), ogląda się je tak samo dobrze. Łyżką dziegciu jest tu łączący je, około 20-minutowy fragment, w trakcie którego akcja kompletnie siada, a z ekranu zaczyna wiać nudą. Zważywszy na to, że film trwa ponad 160 minut, wydaje się on zbędny i powinien zostać znacznie skrócony, a nawet wycięty.
Jeśli chodzi o postaci, to zostały one skonstruowane tak, by oddawać wspólne cechy typowych filmowych bohaterów minionego wieku. Nicole Kidman, jako arystokratka Sarah Ashley, w końcu po kilku latach znów pokazuje prawdziwy talent aktorski, i to zarówno komediowy, jak i dramatyczny. Hugh Jackman, który jest ostatnimi czasy jednym z najbardziej rozchwytywanych aktorów Hollywood, po raz kolejny udowadnia natomiast, że sprawdza się zarówno w rolach dystyngowanych dżentelmenów, jak i twardych, aroganckich macho. Wcielając się w poganiacza bydła doskonale połączył wszystkie te cechy. Ciekawostką jest, że przez cały film nie poznajemy imienia granej przez niego postaci.
W „Australii” jest wszystko - spora dawka humoru i tragedia, miłość i wojna, w końcu wspaniała przygoda, a nawet elementy baśniowe. I choć film zamiast zysków przynosi jak na razie straty, to Baz Luhrmann może być usatysfakcjonowany - w kinach dawno nie gościł podobny, a przy okazji tak dobry obraz. Butelka rumu dla tego pana!