Od wielu miesięcy przeglądając repertuar kin trudno nie natknąć się na kolejne ekranizacje komiksów. Na srebrnym ekranie bowiem pojawił się już marvelowski „Thor”, teraz przyszedł czas na odpowiedź DC Comics w postaci „Zielonej latarni”, a już za tydzień poznamy przygody „Captain America”. Szczególnie ciekawie zapowiadała się rywalizacja pomiędzy studiem Marvelem a DC Comics, wygrana po raz kolejny przez tych pierwszych.
We wszechświecie równie olbrzymim, co tajemniczym od wieków istnieje pewna niezauważalna, lecz potężna siła – obrońcy pokoju i sprawiedliwości, zwani Korpusem Zielonych Latarni. Jest to grupa wojowników, którzy przysięgli strzec międzygalaktycznego porządku. Każdy z nich nosi pierścień, obdarzający nadzwyczajnymi mocami. Kiedy jednak pojawia się nowy wróg, Parallax, który grozi, że zniszczy układ sił we wszechświecie, losy Zielonych Latarni oraz Ziemi spoczywają w rękach najmłodszego rekruta, Hala Jordana - pierwszego człowieka w szeregach organizacji...
Muszę przyznać, że jestem wielkim fanem komiksów i ich kinowych ekranizacji. To świat tak różnorodny i interesujący, pełny niezwykłych, fantastycznych wydarzeń i niesamowitych bohaterów, których oglądanie na ogół wiąże się z niezwykłą wizualną ucztą przyprawioną najczęściej sarkastycznym poczuciem humoru. W świecie komiksów możemy jednak zauważyć pewien dysonans pomiędzy bohaterami Marvela, takimi jak Iron Man, Spider-Man, Hulk i Kapitanem Ameryka, a Super-Manem, Wonder Women czy nawet Batmanem. Warto zwrócić uwagę, że autorem większości komiksów z uniwersum Marvela jest Stan Lee, który niemal zawsze kreował z przeciętniaków superbohaterów, dając im pod wpływem przypadku wyjątkowe moce lub umiejętności, a zarazem również olbrzymią odpowiedzialność. Autor tworzył prawdziwe postacie, pełne realizmu, wybitnie kolorowe, wielokrotnie obarczone takimi samymi problemami jak my, nazywane w Stanach „everymani”. Zabieg ten pozwalał wyobrażać nam sobie, że każdy z nas może być kimś ważnym i wyjątkowym. Szczególnie trudne zadanie stanęło więc przed twórcami ekranizacji komiksu „Zielona Latarnia”, by dorównać uznanym produkcjom Marvela takim jak „Iron Man” czy „Thor”. Zadanie to nie zostało wykonane, a obraz poległ przede wszystkim przez kiepski scenariusz.
Od samego początku produkcji widzimy jak twórcy w usilny sposób próbują nakręcić kolejnego „Iron Mana”, tym razem miałby się on nazywać jednak Hal Jordan. Podobnie jak Tony Stark nasz bohater słynie z dość lekkiego i zabawowego stylu życia, jest równie nieodpowiedzialny, a na jego kolejne niechlubne wyczyny patrzy z bliska ukochana, której nasz bohater nie potrafi wyznać skrywanego uczucia. Ach, zapomniałbym, nie pominięto również problemów z ojcem. Podobnie sprawa się ma z mocno rozrywkową, okraszoną poczuciem humoru stylistyką obrazu. Co jednak decyduje o tym, że „Iron Man” stał się niemal klasykiem gatunku, przynosząc twórcom ogromne zyski, a „Zielona latarnia” to jedynie komiksowa bajeczka? Komentatorzy piłkarscy często mówią o świetnych piłkarzach, że „robią różnicę” w meczu, podobnie jest w tym przypadku. W przeciwieństwie do filmu o przygodach Starka, „Latarnia” po prostu nie posiada dobrego scenariusza, który nadałby jakości obrazowi. Najczęściej słyszanym komentarzem po seansie było „niezła bajeczka”. Produkcja bowiem, pomimo usilnych starań twórców, jest oderwana od rzeczywistości, podobnie zresztą jak „Thor”, który miał jednak wiele innych asów w rękawie, choćby szekspirowski topos walki o władzę. W „Zielonej latarni” po raz kolejny mamy do czynienia z „everymanem” (moim zdaniem zbyt przystojnym), który nieoczekiwanie otrzymuje wielką moc. I to by było na tyle. Brakuje pewnej głębi, lub choćby niezwykłej i fantastycznej zabawy okraszonej sarkastycznym humorem takim jak w „Iron Manie”. W produkcji DC Comics ogranicza się ono jednak to paru utartych gagów, brak tu pewnego przejaskrawienia i podejścia z dystansem do filmu. Podobać się może stwierdzenie bohaterki granej przez Blake Lively, że maska na kościach policzkowych nie jest w stanie ukryć tożsamości superbohatera. Zawsze bowiem było dla mnie kwintesencją banału i naiwności to, że nikt nie potrafił rozpoznać Supermana, dlatego, iż ściągnął okulary, a Zorra bo założył maskę na oczy. Produkcja nie zaskakuje szaleńczym tempem, przez co film przez pierwszą godzinę wlecze się niemiłosiernie, ciekawe rzeczy na ekranie oglądamy dopiero po 80 minutach i trwają one zaledwie 15 minut.
Kolejną słabością scenariusza jest brak złowieszczego, czarnego charakteru, trudno bowiem uznać Parallaxa, będącego jedynie czarnym obłokiem dymu czy zmutowanego Hectora za realne zagrożenie. Szczególnie śmieszne jest zmarginalizowanie przemiany Hectora w potwora do platonicznej, nieodwzajemnionej miłości do Carol oraz problemów z ojcem. Bohater nie tylko nie potrafi budzić grozy, siać zła, ale przede wszystkim razi żałosnością. Na plus należy wskazać dość ciekawe zestawienie przemiany Hectora i transformacji Hala w Zieloną Latarnie.
Mocną stronę produkcji stanowi nieograniczona wyobraźnia twórców, tworzących unikatowe „zielone” obrazy. Na pochwałę zasługują przede wszystkim różnorodne, unikalne obiekty preparowane przez głównego bohatera, tworzone przez twórców z wielką pasją, polotem i fantazją, będące niekonwencjonalną, wizualną ucztą na ekranie. Warto zwrócić uwagę, że nieźle wygląda tym razem 3D, zwiększające przyjemność oglądania. Nie można zapomnieć również o fantastycznej, zielonej planecie Oa.
„Różnicy” nie robi również poziom aktorstwa w „Zielonej latarni”. Ryan Reynolds nie dorasta do pięt Robertowi Downeyowi Jr., brak mu charakterystycznej charyzmy i magnetyzmu. Aktor gra po prostu kolejną taką samą role, po raz kolejny robi głupie miny, próbuje być bezczelny i zawadiacki, zabawny i uroczy, nie potrafi jednak uzewnętrznić emocji i uczuć bohatera, kolejnych etapów „dorastania” w mocy i odpowiedzialności, nadać mu głębi, wykreować postaci wielowymiarowej i realistycznej, bliskiej widzowi. Nic ciekawego nie mogę powiedzieć również o występie Blake Lively, której gra opiera się jedynie na robieniu maślanych oczu do Hala Jordana.
Wielu krytyków, na czele z Wiesławem Kotem, twierdzi, że w okresie wakacyjnym w kinach oglądamy najgorsze produkcje, a przodują w nich „komiksowe bajeczki”. Nie mogę się jednak zgodzić z tą opinią. Uważam, że to właśnie te produkcje nie tylko rozwijają naszą wyobraźnie, ale również stanowią fantastyczną rozrywkę, przyprawioną charakterystycznym humorem i często ciekawym scenariuszem, którego zabrakło jednak w omawianym przeze mnie dziś obrazie. Mimo wszystko, „Zielona Latarnia” to niezła zabawa dla widza, jednak nie dorównująca poziomem produkcjom Marvela.