W 1997 roku w polskich mediach wybuchła mała euforia. Entuzjastyczne opinie widzów i krytyków wskazywały, że oto rodzimi twórcy zrobili komedię na światowym poziomie – sprawną wykonawczo, z ciekawą fabułą i dużą dawką humoru. Pojawiły się nawet plotki, że prawa do nakręcenia własnej wersji „Kilera” wykupili Amerykanie, a tytułową rolę miałby zagrać, znajdujący się wówczas na absolutnym komediowym topie, Jim Carrey. Plotki plotkami, zaś fakty wskazują na to, iż film Juliusza Machulskiego jest jedną z najlepszych polskich komedii ostatniej dekady XX wieku.
Policja w całej Europie ściga legendarnego zabójcę na zlecenie o pseudonimie „Kiler” (Sławomir Orzechowski). Nieuchwytny dotąd przestępca wpada jednak w ręce warszawskich stróżów prawa. Sukces? Niekoniecznie, gdyż schwytany Jerzy Kiler (Cezary Pazura) jest Bogu ducha winnym taksówkarzem. Problem w tym, że nikt mu nie wierzy, a on sam – widząc płynące z tej pomyłki korzyści – przestaje zaprzeczać wszelkim podejrzeniom.
Fabularnie film prezentuje się znakomicie. Piotrowi Wereśniakowi należą się brawa za stworzenie historii wprawdzie absurdalnej, ale jednak genialnej w swojej prostocie. Co ważne, ta opowieść wciąga widza, który zastanawia się, jak to wszystko się potoczy i czym jeszcze zaskoczy go scenarzysta. Ten zaś popisał się także przy kreśleniu głównych charakterów, choć wydaje się, że bardziej istotny był tu odpowiedni dobór aktorów (pomijając Małgorzatę Kożuchowską). I tak oto kreacje stworzone przez Janusza Rewińskiego (Siara), Jerzego Stuhra (Ryba), Jana Englerta (Lipski), Krzysztofa Kiersznowskiego (Wąski) i (o dziwo) Katarzynę Figurę (Rysia) z łatwością rozbawią widza.
Humoru (i to wcale nie prostackiego) jest tu oczywiście co niemiara, a kilka scen i dialogów zaliczanych jest już do kultowych. Śmieszą nie tylko teksty, ale również dowcip sytuacyjny. Co więcej, nawet nie lubiana przeze mnie muzyka Elektrycznych Gitar zdaje się idealnie pasować do tego obrazu. Zatem komedia doskonała? Pomimo wielu zalet, na pewno nie.
W moim odczuciu największą wadą „Kilera” jest udział w nim Małgorzaty Kożuchowskiej. Aktorka ta warsztatowo wyraźnie odstaje od reszty swoich kolegów i koleżanek z planu. Szkoda, że jej rola jest tak znacząca, gdyż osobiście nie miałbym nic przeciwko odwróceniu proporcji i umożliwieniu większego pola do popisu Janowi Englertowi. Jego Ferdynand Lipski jest jedną z barwniejszych postaci filmu, jednak na ekranie pojawia się zdecydowanie za rzadko.
Już na długo przed nakręceniem „Kilera” Juliusz Machulski chlubnie zapisał się w historii polskiej kinematografii. Tym obrazem przypomniał, że ma smykałkę do tworzenia lekkich, przyjemnych i zapadających w pamięć komedii. Że nie najlepszych pod względem technicznym? Cóż, a to Polska właśnie. Na szczęście jednak „Kiler” broni się doskonale już od ponad dekady...