Nie można było sobie wymyślić lepszego filmowego prezentu w chłodnym zimowym styczniu jak powiew znakomitego kina w reżyserii Martina McDonagha. Oczywiście mowa tu o polskiej premierze „Duchów Inisherin”, światowa miała miejsce we wrześniu ubiegłego roku. Martin McDonagh to twórca między innymi „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri”, które również okazały się strzałem w dziesiątkę. Do filmu podeszłam bez przygotowania, zniechęcona obsadzeniem Colina Farrella w jednej z ról, jednak jakże się myliłam..
To głębokie i refleksyjne kino, cudowna muzyka i jeszcze bardziej znakomite zdjęcia, od których wprost nie można oderwać oczu. Zdecydowanie dawno moje oko nie mogło nacieszyć się podobnymi, surowymi, ale tak bogatymi w treść obrazami. Podczas seansu ponownie spotykamy aktorski duet – Brendana Gleesona i Colina Farrella, którzy zagrali również wspólnie w „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (2008) tego samego reżysera.
Są lata 20. XX wieku, Pádraic Súilleabháin (Colin Farrell) i Colm Doherty (Brendan Gleeson) mieszkają na irlandzkiej wyspie. Wszyscy się tu znają, wszystko o sobie wiedzą, a spotykają w kościele lub w mniej świątecznej scenerii, ale zapewne z większą częstotliwością - popijając pinta w okolicznym pubie (public house). Codzienny spokój życia przerywa nieoczekiwany rozłam. Do tej pory przyjaźniący się od zawsze, Pádraic i Colm, w ciągu jednego dnia przestają być przyjaciółmi, a to za sprawą Colma, które ni stąd, ni zowąd postanawia zerwać kontakty z dawnym powiernikiem. Sytuacja jest o tyle dziwna i napięta, że Pádraic nie jest w stanie uzmysłowić sobie co mógł zrobić lub powiedzieć, że został tak okrutnie potraktowany. Świadkami zdarzenia są oczywiście inni mieszkańcy przebywający w zwyczajowym miejscu spotkań. Wkrótce wieść o zakończonej przyjaźni niesie się niczym potężna fala. Każdy zaczyna mieć swoją teorię, która pomogłaby wyjaśnić obecne podejście Colma do dawnego przyjaciela. Za sprawą głoszonej przez mężczyznę teorii, mieszkańcy wyspy zaczynają się zastanawiać czy powodem odrzucenia naprawdę może być nuda, szarość, nieciekawość Pádraica. Sam mężczyzna zaczyna się zastanawiać nad sobą, jednocześnie podejmując próby porozmawiania z przyjacielem. Należy zwrócić uwagę, że Colm jest sporo starszy od Pádraica, a tytułowe oryginalne „The Banshees of Inisherin”, czyli duchy Inisherin, mają szersze znaczenie. W starych irlandzkich wierzeniach „banshee” była przepowiednią śmierci. Jedną z postaci jest starsza kobieta – Pani McCormick, w oczach widza to właśnie ona przypomina banshee i jest utożsamiana z nadchodzącą śmiercią. Również w filmie, kobieta snuje opowieść o nieuniknionym. W tę rolę wcieliła się Sheila Flitton.
Wszechobecna, malownicza sceneria przynosi spokój i ukojenie, jednak miejsce potrafi być przytłaczające, szczególnie po opuszczeniu przez przyjaciela. Z natłokiem myśli i desperacją mierzy się także siostra Pádraica – Siobhan (Kerry Condon). Pochłonięta książkami, szuka pocieszenia, lecz wie, że na wyspie nic ją nie czeka. Wkrótce postanawia opuścić Inisherin, co wydaje się dobrą decyzją. Pisząc list do brata, zapewnia, że dla niego również znajdzie się miejsce i praca, a zbliżający się koniec wojny jest coraz bliżej. Pádraic to jednak osoba nielubiąca zmian, nie zamierza zostawić wyspy ani swoich zwierząt. Kerry Condon ukazała w filmie zupełnie inne oblicze, rola Siobhan była dla niej stworzona. Aktorka jest mi bliżej znana z serialu „Better Call Saul”, gdzie gra Stacey Ehrmantraut – sceny z jej udziałem raczej wieją nudą, a w „Duchach Inisherin” była pełna emocji, stanowczości i piękna – idealnie komponując się z wyspą. Na uwagę zasługuje absolutnie każda rola odegrana w filmie. Warto wspomnieć Barry’ego Keoghana w roli Dominica, który pod koniec filmu ginie, a o jego odejściu zwiastuje Pani McCormick.
To bardzo dobry film, w którym humor przeplata się z tragedią. Na każdą kolejną próbę kontaktu Pádraica, Colm grozi odcięciem własnego palca. Szybko przekonujemy się, że nie przebiera w słowach. W tle wydarzeń jest irlandzka wojna domowa, która z jednej strony nie ma wpływu na mieszkańców wyspy, a z drugiej strony ciągle są widoczne wybuchy na lądzie, które powodują refleksję u mieszkańców, nieokreślony lęk przeplatający się z pragnieniem końca wojny. Wyspa w znakomity sposób ukazuje samotność i potrzebę bliskości. Pádraic, choć jeszcze jest młodym mężczyzną, powoli staje się zgorzkniały. Odrzucenie sprawia, że bohater nie rozumiejąc pobudek dawnego przyjaciela, walczy, walczy z całej siły. Chwile zadumy i zastanowienia przerywają buntownicze próby odzyskania przyjaźni, które kończą się zazwyczaj kłótnią i jeszcze większą goryczą, prowadząc do nienawiści. W tym filmie warto wsłuchać się w ciszę i pośród zielonych pagórków spojrzeć w dal, choć wyspa tak bardzo daje się we znaki swoim osamotnieniem i surowością.
Za zdjęcia w filmie odpowiedzialny jest Ben Davis. Wynik jego pracy imponuje i zapiera dech w piersiach. Widok na wyspę, morze czy zwykłe czynności są ekscytujące. W filmie widoczny jest cynizm, lekki absurd, wrażliwość oraz lęk. Końcowa scena to otwarte zakończenie, jednak pewnym wydaje się, że Pádraic i Colm nigdy nie będą już przyjaciółmi. Zwieńczeniem historii, jest oczekująca postać Pani McCormick, wpatrzona w kierunku morza, przypominająca banshee. Czy tym razem zwiastowała śmierć? Nie wiadomo. Zamysł reżysera z postacią, wzbudza w widzu niepokój. Pozornie zabawne dialogi idealnie odwzorowują kulturę typowych mieszkańców wyspy, wywołują poruszenie i śmiech, jednak szybko przychodzi refleksja nad losem bohaterów. Miły i średnio rozgarnięty (a może tylko nielubiący zmian) Pádraic w konflikcie z przyjacielem, traci nieumyślnie swoją niewinność, staje się nienawistnym mścicielem, którego tak bardzo zraniono. W filmie widać szacunek do zwierząt i przyrody. Bohater przeżywa śmierć swojego osła, który był jego ostatnią ostoją. Pozostawiony przez Colma, ma jedynie swoje zwierzęta, jednak nawet to zostaje mu odebrane.
Film jest tematem rzeką na temat relacji międzyludzkich. Pokazuje, że każdy człowiek to indywiduum, mające swoje potrzeby. Czasem jest to chęć bliskości, strach przed osamotnieniem, a czasem kryzys wieku średniego, w którym wydaje się, że aby pozostawić po sobie coś cennego, wystarczy odrzucić, to co zwykłe, nieciekawe, raniąc innych. Bohater zdając sobie sprawę, że jego czas na ziemi kiedyś się skończy, podejmuje decyzję o rozstaniu. Chce coś po sobie zostawić, a nieunikniony koniec go przeraża.
Genialne zdjęcia uzupełnia skomponowana przez Cartera Burwella muzyka, która koi, ale również niejednokrotnie podsyca emocje. Film zdaje się pokazywać, że choć robiąc wszystko i tak czeka nas nieuniknione, a strach przed końcem może być tak wielki, że prowadzi do irracjonalnych decyzji. Zdając sobie sprawę, że prędzej czy później każdy jest na straconej pozycji, pozostaje tylko kwestia jak przeżyć swój los.