Robert de Niro, Robin Williams, Susan Sarandon i Diane Keaton – jedni z najlepszych aktorów starszego pokolenia. Dodajmy do tego jeszcze nazwiska młodszych kolegów po fachów, takich jak Ben Barnes, Katherine Heigl czy Amanda Seyfried, a otrzymamy doskonałą obsadę, która spotkała się na planie komedii pomyłek pod tytułem „Wielkie wesele”. Już same nazwiska zachęcają do obejrzenia produkcji. W końcu takie gwiazdy nie mogą grać w nudnym i sztampowym filmie, prawda?
Alejandro żeni się. Na tę uroczystość zaprasza swoją adopcyjną rodzinę oraz biologiczną matkę. Problem polega na tym, że kobieta, która go urodziła, jest zagorzałą chrześcijanką, a adopcyjni rodzice nie dość, że nie są oddani religii, to jeszcze rozwiedli się dawno temu, czyli popełnili grzech. Dlatego przyszły pan młody wpada na pomysł z pozoru niewinnego kłamstwa – w końcu nie stanie się nic złego, kiedy rozwodnicy poudają małżeństwo.
Skoro już zaczęłam od obsady, na niej skupię się najbardziej. Znane nazwiska z branży filmowej sprawiły, że wybrałam się na ten film. Do tego doszła jeszcze opowiadana historia, ale o tym później. Muszę przyznać, że aktorzy spisali się na medal – prawie każdy pokazał, że jest mistrzem w swojej lidze. Prawie, gdyż Amanda wyszła bardzo blado na tle pozostałych aktorów. Nie wiem czemu, nie jest w końcu złą aktorką. W innych komediach, jak choćby „Listy do Julii’ czy „Wredne dziewczyny” była o wiele lepsza. Pozostała obsada stanęła na wysokości zadania – Robert de Niro, niczym kameleon, przeskakuje pomiędzy najróżniejszymi rolami. Może grać złego teścia, zatroskanego ojca, człowieka na łożu śmierci… Nie sposób wyliczyć ilość charakterów, w jakie się wcielił. Za każdym razem zadziwiał i nie inaczej było i tym razem. Wiadomo, że potrafi wcielić się w komediowe postaci – kto oglądał „Poznaj mojego tatę” i kontynuacje, ten wie, o czym piszę. Nie inaczej przedstawia się sprawa z pozostałymi aktorami starszego pokolenia. A młodsze? Tutaj również należą się gromkie brawa. Katherine Heigl – jedna z moich ulubionych aktorek komediowych czy Ben Barnes naprawdę pokazali klasę.
Historyjka nie jest niczym nowym. Nadchodzi ślub, sprawy się komplikują, rodzina zaczyna szaleć (dosłownie). Może niektóre sceny były za bardzo naciągane, za mało prawdopodobne, ale to i tak nie umniejsza filmowi. Jeżeli ktoś wybiera się na lekką komedię pomyłek, nie powinien spodziewać się niczego więcej poza sporą dawką śmiechu i rozrywki. I tak właśnie dzieje się w przypadku „Wielkiego wesela” – żarty sytuacyjne, zabawne sceny i komizm sytuacyjny. Czego chcieć więcej?
Oczywiście nie jest to najlepsza komedia, jaką widziałam. Można byłoby dodać do niej więcej humoru, a mniej absurdu, jednak i tak dobrze się bawiłam na tym filmie. Cały czas zastanawiałam się, co jeszcze pójdzie nie tak, jaka kolejna tajemnica ujrzy światło dzienne. A warto przyznać, że trochę tego się nazbierało. A zakończenie? Może nie okazało się niczym zaskakującym, ale stanowiło dobre zwieńczenie całości.
„Wielkie wesele” to lekka komedyjka na wakacyjną porę. Jednak niech nie zwiedzie Was otoczka, gdyż film ma w sobie pewną głębie. Pokazuje relacje rodzice-dzieci, to, jak pewne sprawy komplikują związki rodzinne. Problemy rodzinne okraszone sporą dawką humoru, tak można w skrócie określić tę produkcję.
Każdy, kto chce obejrzeć ciekawą komedię powinien wybrać się na ten film do kina. Naprawdę warto. W morzu bezdennie głupich i drętwych komedii ta unosi się na wierzch i nie tonie. A to już dużo. Mnie film się spodobał. Może nie wywołał fajerwerków, nie rzucił na kolana, ale dał rozrywkę i kilkadziesiąt minut dobrej zabawy. A o to właśnie chodzi.