Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małym brzdącem, pamiętam, że na TVP1, przed audycją bajek Disneya, puszczano reklamy skierowane do dzieci. Żadna nowość, obecnie właśnie wtedy najczęściej pojawiają się reklamy skierowane do młodego widza. Jednak nie chodzi o sam fakt pojawiania się tego tworu marketingowego, tylko o to, że ze wszystkich tych atakujących „zajawek” najbardziej zapamiętałam te dotyczące… żołnierzyków G.I. Joe. Kto by pomyślał, że kilka lat później niewinna (powiedzmy) zabawka doczeka się filmowej adaptacji.
Szeregi G.I Joe zostają wysłane na rutynową misję, która wydaje się tylko czystą formalnością. Niestety, mimo tego że akcja kończy się powodzeniem, oddział wpada w pułapkę i większość żołnierzy zostaje wymordowana. Jednak nie wszyscy. Garstce udaje się uciec i teraz ich zadaniem jest odnalezienie sprawców krwawej rzezi.
Pierwszy film z serii „G. I. Joe” ukazał się w 2009 roku. Już wtedy zwróciłam na niego uwagę. Może nie była to produkcja wysokich lotów, jednak spójrzmy prawdzie w oczy, nie o to w niej chodziło. Miała przykuć uwagę, zafundować rozrywkę i zaserwować mnóstwo wybuchów. Tak też się stało. Kilka dni temu na ekrany kin weszła druga część produkcji – „G. I. Joe: Odwet”. Nie powiem, żebym się nie ucieszyła, gdy parę miesięcy temu usłyszałam o kontynuacji filmu. Wiem, że nie wszystkim (chyba nawet większości) produkcja nie przypadła specjalnie do gustu. Ja jednak jestem rodzynkiem w cieście, który powie „A mnie akurat się podobało”, dlatego zaczęłam odliczać dni do premiery „Odwetu”.
Kiedy wreszcie nadszedł ten czas, udałam się do kina i zasiadłam w fotelu. Co dostałam? Bardzo fajny, ciekawy, lekki i „pałerny” film, w którym piękne kobiety i umięśnieni mężczyźni pokazują na co ich stać. Akrobacje, efektowne sceny walki (zwłaszcza ta na skałach i wspinaczki Flinta) oraz mnóstwo wybuchów. Czyli typowe kino rozrywkowe, na które tak uwielbiam chodzić. Nie zawiodłam się. Owszem, trudno dopatrzyć się tutaj głębi albo jakieś sensownej fabuły, jednak, jak już wielokrotnie podkreślałam w tej i innych moich recenzjach, nie na tym polega urok takich produkcji. Mają dostarczać rozrywki, wbijać w fotel i wywoływać efekt „wow” („Wow! Jak on to zrobił?”, „Wow! Ale on wywija mieczem!”…).
Aktorzy spisali się dobrze. Trudno mówić o grze aktorskiej w filmie, gdzie osiemdziesiąt procent czasu ludzie się boją, kopią i strzelają do siebie. Tutaj bardziej chodzi o widowiskowość i pokazywanie coraz to nowych sztuczek, niż zachwycanie grą. Jednak nie można nie pochwalić aktorów. Grali ciekawie, starali się, byli nawet zabawni. Jednak i tak największa pochwała należy się im za skakanie, bicie i kopanie (im oraz kaskaderom, bo o tych drugich nie można zapomnieć).
Widowiskowość – to słowo, które doskonale opisuje tę produkcję. Przez prawie dwie godziny twórcy filmu serwowali mi wystrzały, efekty specjalne i bardzo wizjonerskie sceny walk. Bawiłam się bardzo dobrze. Nie musiałam myśleć, mogłam patrzeć i podziwiać (wszystko i wszystkich). Jedno jest pewne – nie uważam, że straciłam czas na obejrzenie tego filmu, wręcz przeciwnie. Bardzo się cieszę, że zdecydowałam się na niego pójść.
Komu polecam najnowszych G.I. Joe? Miłośnikom efektów specjalnych i scen walki. Jeżeli komuś podobała się pierwsza część, ta również go nie rozczaruje. Warto obejrzeć ten film, zwłaszcza gdy chce się człowiek rozerwać. Po prostu warto.