Seks, przemoc i narkotyki. Tak w skrócie można scharakteryzować najnowszy film Martina Scorsese „Wilk z Wall Street”. Nie brzmi zachęcająco, prawda? Na szczęście to tylko wierzchołek góry lodowej. „Wilk…” to tak naprawdę doskonale poprowadzona historia człowieka, który zatracił się w świecie tych bardziej i trochę mniej legalnych przyjemności. Doskonałe poczucie humoru rodem z najlepszych czarnych komedii kryminalnych i (moim osobistym zdaniem) nie przekroczenie granicy filmowej przyzwoitości powoduje, że Scorsese może już teraz śmiało dopisać je w CV do swojej listy arcydzieł kina.
Jak wiemy pieniądze rządzą światem. Nie trzeba było długo do tego przekonywać tytułowego „Wilka”, czyli Jordana Belforta. Jego młodzieńcze ideały zostały szybko zrównane z ziemią, po spotkaniu z pierwszym (i chyba jedynym) mentorem w finansowej karierze Markiem Hanna. Pomimo szybkiego upadku firmy i utraty pracy Belfort wyniósł z niej dużo więcej niż tylko tytuł maklerski. Nauczył się, że klientów nie należy traktować jako partnerów w interesach, ale głupie worki pieniędzy, które powinno się wycisnąć do ostatniej złotówki. Błyskawiczny sukces Jordana oraz ekstrawagancki tryb życia całej załogi Stratton Oakmont przyciągnął uwagę nie tylko mediów, ale również FBI. Niestety, pieniądze i narkotyki mają to do siebie, że ciężko się z nimi rozstać o czym Jordan Belfort szybko się przekonał…
Czy to nie dziwne, że ktoś taki jak Martin Scorsese tylko raz w swojej karierze otrzymał Oscara? Patrząc na dotychczasowe poprawne politycznie i wyidealizowane wybory Akademii Filmowej nie jest to już takie szokujące. Oczywiście można mówić, że chociażby filmy Tarantino zdecydowanie wymykają się zaszufladkowaniu przez wymienione przeze mnie przymiotniki, to jednak w obrazach Scorsese chodzi o coś więcej. Tam przemoc nie jest tylko ironicznym uśmiechem w stronę masowego widza, ale oddaje brutalność rzeczywistości, o której boimy się mówić nawet w kuluarach. Gangsterski świat w filmach nowojorskiego reżysera znany z „Kasyna” oraz „Chłopców z ferajny” był tak brutalny, że część „Hollywoodzkiej śmietanki” na pokazach przedpremierowych wychodziła oburzona z kina. Podobnie było na premierze „Wilka z Wall Street”. Scorsese jednak nie szokuje jedynie przemocą. Po „Ostatnim kuszeniu Chrystusa” chyba na zawsze został skreślony w oczach ugrupowań kościelnych. Ale taki właśnie jest Martin Scorsese. Nie boi się podejmować trudnych tematów i często ponosi tego konsekwencje. Może wreszcie „Wilk z Wall Street” okaże się Katharsis dla jego twórczości i zyska również w oczach krytyków?
Na Katharsis liczy pewnie również Leonardo DiCaprio. Po aktorskim początku i znaczących epizodach w takich filmach jak: „Co gryzie Gillberta Grape’a?”, „Chłopięcy świat” czy „Przetrwać w Nowym Jorku” został okrzyknięty cudownym dzieckiem amerykańskiego kina. Następnie przyjął role w dwóch wielkich hollywoodzkich klasykach „Romeo i Julia” oraz „Titanic”, które chyba na zawsze stworzyły mu wizerunek nieszczęśliwego filmowego kochanka. Od już dłuższego czasu Leonardo chce jednak ponownie być traktowany poważnie i odzyskać twarz doskonałego aktora. Powoli piął się na szczyt bardzo dobrymi kreacjami aktorskimi w: „Krwawym Diamencie”, „Inflitracji”, „Incepcji” oraz „Django”, a także mistrzowską rolą w „Wyspie Tajemnic”. Tym razem DiCaprio po raz kolejny pokazał inną twarz. „Wilk z Wall Street” tworzy zupełnie nowy wizerunek aktora, drastycznie kontrastujący ze wspomnianym romantykiem. Jordan Belfort w wykonaniu Leonarda DiCaprio to dramat człowieka zatracającego się w narkotycznych wizjach i wolnym seksie, który traci kontrolę nad swoim życiem i zaufanie w oczach ludzi. Jednocześnie postać ta jest tak spójna i jednoznaczna w swoim przekazie, że można śmiało porównać ją z kreacjami pokroju Tonego Montany Ala Pacino czy Forresta Gumpa Toma Hanksa. DiCaprio wreszcie zagrał rolę życia, która powinna przynieść mu Oscara. Chyba przyszła pora, aby jego kunszt został doceniony.
„Wilk z Wall Street” to nie tylko Scorsese i DiCaprio. W pamięci pozostają role Jonah Hill’a, który wcielił się w szalonego Donn’iego oraz młodej Margot Robbie jako wulgarnej i bezkompromisowej Naomi. Na uwagę zasługuje również krótki, ale niezwykle istotny epizod Matthew McConaughey’a. Charakterystyczna i dobrze dobrana muzyka oraz odważne sceny i dynamiczny montaż sprawiają, że niemal przez ekran słychać szelest i czuć zapach wyłudzanych dolarów.
Dzieło Scorsese na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu. Część widzów zapewne będzie znudzona długimi dialogami i brakiem wartkiej akcji, a część zapewne oburzy wulgarny język i ujęcia, wśród których królują seks i narkotyki. Niestety, nie można zadowolić wszystkich. „Wilk z Wall Street” to film, który śmiało może nosić miano kultowego. Scorsese rozłożył ludzkie pragnienia i żądze na łopatki tworząc film, który zawiera w sobie esencję życia i etymologię upadku króla maklerów.