Obsesja współczesnego kina na punkcie starego Hollywoodu trwa nieprzerwanie od dekad, a kolejni filmowi twórcy co jakiś czas czarują nas magią tworzenia kina z początku XX wieku składając im liczne laurki i listy miłosne na przestrzeni lat – czasami są to historie osadzone w tym specyficznym okresie, innym razem wystylizowane produkcje inspirowane stylem pierwszych „ruchomych obrazków”. Jednym z ciekawszych momentów tej ery było przestawienie się branży filmowej na tzw. „talkies”, czyli obrazy ze zsynchronizowanym dźwiękiem; temat ten był również licznie poruszany na wielkim ekranie, wystarczy wspomnieć takie produkcje jak „Deszczowa piosenka”, „Artysta”, czy nawet w mniejszym stopniu zeszłoroczny „Downton Abbey: Nowa epoka”, by dojść do wniosku, że kino uwielbia przypominać coraz to nowszym pokoleniom ten epizod ze swojego ponad stuletniego życia. Fascynacji wczesnego Hollywoodu uległ też Damien Chazelle, gdy w 2016 roku przedstawił światu musical „La La Land” – romantyczna historia dwójki marzycieli osadzona we współczesnym Los Angeles od razu zdobyła uznanie widzów, którzy wpłacili do kas kin na całym świecie prawie 450 milionów dolarów, recenzenci prześcigali się w wygłaszaniu peanów na cześć najnowszego dzieła Amerykanina, a sam film obsypano wręcz deszczem nominacji oraz nagród, z sześcioma Oscarami i siedmioma Złotymi Globami na czele. Po sześciu latach Chazelle ponownie zaprasza nas do „miasta aniołów”, jednak tym razem jest to wycieczka w przeszłość, która ma odsłonić przed nami szokujące początki raczkującej fabryki snów - z obyczajowymi skandalami, utratą moralności i zakulisowymi porachunkami, które są tłem dla hulaszczych, przypominających starorzymskie bachanalia imprez. Wiele premierowych recenzji zarzucało reżyserowi twórczy bałagan, który wymknął się spod kontroli, jednak w tym chaosie jest pewien porządek, który zaczynamy rozumieć z każdą kolejną mijającą minutą tego trzygodzinnego, epickiego dzieła, które mimo pokaźnych rozmiarów produkcji nie jest tak naprawdę skierowane do mainstreamowego odbiorcy.
„Babilon” rozpoczyna się w 1926 roku w Los Angeles, na rok przed premierą pierwszego dźwiękowego filmu w historii kina – „Śpiewaka jazzbandu” z Alem Jolsonem w roli głównej. Poznajemy meksykańskiego imigranta Manuela Torresa o przezwisku „Manny”, który próbuje przetransportować słonia na rozpustną, przepełnioną alkoholem oraz innymi używkami imprezę w posiadłości należącej do jednej z wysoko postawionych osób w studio filmowym Kinoscope. Na miejscu poznaje Nellie LaRoy – krzykliwą, trochę bezczelną, ale za to pewną siebie młodą dziewczynę z New Jersey i szybko się z nią zaprzyjaźnia; oboje mają wielkie ambicje i marzą o wielkiej karierze w rozwijającym się coraz prężniej filmowym światku. Wkrótce oboje dostają swoją wielką szansę – elektryzujący i pełen pasji taniec Nellie szybko przykuwa oko kierowników, którzy obsadzają debiutantkę w małej roli, natomiast Manny z pomocą poznanego przypadkiem gwiazdora kina niemego Jacka Conrada dostaje rolę asystenta produkcji przy jednym z filmów Kinoscope. Mężczyzna szybko pnie się po szczeblach kariery, ale i LaRoy nie próżnuje, a jej nazwisko staje się coraz bardziej znane w branży. W 1927 nadchodzi przełom – gdy „Śpiewak jazzbandu” odnosi sukces, wielkie wytwórnie filmowe postanawiają zaniechać produkcji filmów niemych i przerzucić się na „talkies”; w tym czasie wprowadzony zostaje też konserwatywny kodeks Haysa, który ma za zadanie wymazać wszelkie przejawy niemoralności w amerykańskim kinie. Nowa epoka niesie ze sobą szereg zmian do których jedni nie będą mogli, a drudzy nie będą chcieli się dostosować – gwiazda Jacka Condrada zaczyna przygasać, Manny zmuszony jest podejmować trudne decyzje, a Nellie zaprzepaszcza swoją szansę, nie mogąc się zaadaptować do ograniczających ją reguł. W tym zgiełku rodzi się też uczucie, ale czy nasi bohaterowie będą w stanie dopuścić je do głosu i usłyszeć w świecie, gdzie wszystko wokół zdaje się krzyczeć coraz głośniej?
Zacznijmy od rozwikłania zagadkowego tytułu, czyli dlaczego Damien Chazelle zdecydował się nazwać swój najnowszy projekt na cześć starożytnej stolicy Babilonii, państwa semickiego położonego nad Eufratem (dzisiejszy Irak). Babilon to oczywiście najwspanialsze i najważniejsze miasto antycznej Mezopotamii, tętniące życiem centrum, stolica imperiów oraz ośrodek nauki, kultury i religii – to tu znajdowały się świątynia Marduka, ziggurat Etemenanki (kojarzony z biblijną wieżą Babel), czy jeden z Siedmiu Cudów Świata: Wiszące Ogrody Semiramidy. Nazywane było też „Bab ili”, czyli wrota Boga – miejsce niebios i ziemi, siedziba życia; o bogactwie, urodzie i potędze Babilonu krążyły legendy, a ludzie ciągnęli tu ze wszystkich stron świata. W swojej długiej historii metropolia była wielokrotnie niszczona i plądrowana, a za sprawą Starego Testamentu stała się symbolem moralnego zepsucia. Dla ruchu Rastafari Babilon stał się symbolem systemu uciskającego wolnych ludzi, upadkiem zasad, niesprawiedliwości oraz podziałów społecznych na lepszych i gorszych – wg Pisma Świętego rządził tu pieniądz, a jego mieszkańcy pragnęli jedynie zysku. Ta materialistyczna obsesja miała doprowadzić ostatecznie miasto do upadku. Dla Chazelle tak jawi się wczesne Los Angeles i stanowi to ciekawe zestawienie z jednym z jego poprzednich filmów; jeszcze siedem lat temu amerykański reżyser nazwał swój oskarowy hit „La La Land” – jest to inna nazwa „miasta aniołów”, która oznacza też euforyczny, oderwany od rzeczywistości stan ducha z wyidealizowaną wizją świata. Chyba nie można było stworzyć dwóch bardziej różnych od siebie wizualnie i stylistycznie filmów, jednak tak naprawdę traktujących o tym samym: ciężkiej i nierównej drodze do kariery w fabryce snów, w której nie każdy amerykański sen ma szansę się spełnić.
Mimo, iż „Babilon” reklamowany był jako „gruba impreza” (jedna z recenzji określiła nawet produkcję jako „Wielki Gatsby na sterydach”, inna porównywała hulaszcze zabawy do tych z „Wilka z Wall Street”) to trzeba przyznać, że filmowa balanga przeszła cichutko przez kina, niemal niezauważalnie, a większość recenzji skupiała się pierwszych trzydziestu minutach filmu, które pozostawiały mieszane uczucia w najlepszym wypadku. Rzeczywiście – reżyser postanowił opowiedzieć historię, zaczynając z wysokiego C, jednak pierwsze pół godziny seansu to jedynie wstęp do całego filmu mylnie odebrany przez publikę jako „trzygodzinna impreza bez kontroli”, a tak sugerowały to materiały promocyjne ze zwiastunami i plakatami na czele; nie pomagały też wywiady sugerujące możliwość zamknięcia produkcji z uwagi na wyuzdane sceny. To z ich powodu niektórzy recenzenci ironicznie sugerowali zmianę tytułu obrazu z „Babilonu” na „Sodomę”, ale trzeba przyznać, że dział marketingowy miał nie lada problem z reklamą najnowszego dzieła Chazelle’a – nie dość, że film trwa ponad trzy godziny, to na dodatek posiada kategorię R, wchodzi na ekrany w okresie bożonarodzeniowym i to zaraz po najnowszym „Avatarze”. Jednak błąd Paramount Pictures polegał na skategoryzowaniu „Babilonu” jako filmu mainstreamowego i zaproponowaniu go szerokiej publiczności, gdy tak naprawdę produkcja skierowana jest do znacznie węższego grona kinomanów, mimo niezaprzeczalnej widowiskowości i skali przedsięwzięcia.
Chazelle pracował nad stworzeniem tego filmu tak naprawdę piętnaście lat, podczas których projekt stopniowo nabierał kształtów w jego głowie. Mimo iż filmowiec kontynuował pracę nad innymi przedsięwzięciami, w międzyczasie przeprowadzał gruntowne (i według jego słów uzależniające) rozeznanie w temacie – dużo czytał, oglądał filmy, robił research, a wszystko po to, by stworzyć solidne, filmowe DNA swojej kolejnej opowieści. Podczas badań odkrył, że koniec lat 20. ubiegłego wieku i złota era w Hollywood obfitowała w głośne skandale za kulisami (rzekomy film pornograficzny z Joan Crawford, który wytwórnia chciała ukryć), liczne tragiczne wypadki statystów na planie, a także niewyjaśnione śmierci - wiele z nich spowodowanych było samobójstwem (Peg Entwistle skoczyła z napisu „Hollywood”) czy przedawkowaniem narkotyków (Judy Garland zmarła w wieku 47 lat po serii załamań nerwowych), znane są były również przypadki niewyjaśnionych zabójstw (producenta Thomasa Ince’a). Damien Chazelle chciał ukazać to wszystko w jednym filmie wybierając jeden z najciekawszych okresów w historii kinematografii – narodziny filmu dźwiękowego, któremu towarzyszył natychmiastowy upadek celebrytów z piedestału i kres dekadenckiego stylu życia „miasta aniołów” (a przynajmniej z dala od wścibskich oczu reporterów popularnych brukowców). Tę zmianę obserwujemy na przykładzie aż sześciu bohaterów, z których główna para reprezentuje dwa światy i dwie kariery po obu stronach obiektywu kamery.
Niewątpliwie przykuwający oko widza jest filmowy duet, który tworzą Manny i Nellie LaRoy. Reżyser już od pierwszych chwil projekcji skupia się na postaci Manny’ego, by pokazać jak wygląda wspinanie się na drabinie sukcesu przez meksykańskiego emigranta – mimo, iż jego rodzina mieszka w Los Angeles nigdy jej nie odwiedza, skraca też swoje imię, by łatwiej wpadało w amerykańskie ucho, a na wystawnym przyjęciu ukrywa swoje prawdziwe pochodzenie. Powoli materialistyczny i skorumpowany światek filmowy przeciąga go na swoją stronę, wymazując jego tożsamość, co omamiony szybkim sukcesem Manuel widzi jako spełnienie amerykańskiego snu. Diego Calva w swej interpretacji jest fenomenalny, a jego gra jest świeża i naturalna – być może dlatego, że trzydziestoletni aktor zagrał dopiero w kilku pełnometrażowych meksykańskich filmach, a swój udział w wysokobudżetowym widowisku określa “największe doświadczenie w życiu”. Do swojej roli w “Babilonie” musiał dodatkowo opanować język angielski na tyle, by móc ostatecznie improwizować na planie, zaskakując umiejętnościami partnerującą mu Margot Robbie. I choć bohaterka grana przez australijską aktorkę jest tak naprawdę wzorowana na Clarze Bow – gwieździe kina niemego, posiadającej liczne traumy z dzieciństwa z cierpiącą na psychozę matką na czele – to filmowcy prześledzili wiele biografii znanych aktorek złotej ery Hollywoodu, by nadać postaci Nellie jej niepowtarzalny charakter, który uosabia wszystko to, za co Manny pokochał X muzę. Jedną z moich ulubionych scen jest pierwsza rola LaRoy w tanim barze, gdzie ma za zadanie uwodzić obleśnych i podchmielonych bywalców podrzędnej speluny – na zakończenie Robbie ma rozpłakać się na zawołanie na widok Panny Moore (granej przez świetną Samarę Weaving), jednak zgodnie z życzeniem reżyserki sekwencja jest powtarzana wielokrotnie, aż do sprawdzenia możliwości debiutantki i osiągnięcia perfekcji. Wszystko dzieje się przy dźwiękach utworu “Liebestod” z opery “Tristan i Izolda” Wagnera, gdy kamera rejestruje ostateczną wersję, przypłaconą morderczą pracą kilkunastu (a może kilkudziesięciu) dubli podczas rozprzestrzeniającego się pożaru na planie. Zbliżenia na twarz Margot i obserwowanie spływających poszczególnych łez jest nie tylko genialne w swojej prostocie, ale i piękne.
Brada Pitta obsadzono natomiast w roli gwiazdy kina, która nie może się odnaleźć w świecie kina dźwiękowego, ani zrozumieć jego natychmiastowej popularności (w pewnej scenie pyta nawet “Czy kinu potrzebny jest w ogóle dźwięk?). Postać Jacka Conrada to hołd dla wszystkich legend kina, które nie przetrwały dźwiękowej rewolucji, a ich głosy na zawsze pozostały niesłyszalne dla publiczności. Muszę przyznać, że tę rolę odegrał znacznie lepiej Jean Dujardin w “Artyście” z 2011 roku, nadając swojej postaci znacznie szerszy wachlarz emocji, dzięki czemu mogliśmy bardziej zaangażować się emocjonalnie – a wszystko to bez użycia głosu francuskiego aktora. Jack Conrad nie czaruje już tak jak George Valentin być może to dlatego, że grany przez Pitta bohater został przedstawiony jako hulaka i bawidamek, który zmienia żony niczym rękawiczki nie angażując się w związki, ani swoje filmowe role – udział w filmach ma generować zysk, który spłaci jego wystawne życie prywatne i dopiero rozpoczynający się nowy rozdział w dziejach kinematografii jest dla niego pobudką, że filmowy świat bywa brutalny i bezwzględny także dla swoich gwiazd. Ciekawostką jest polski akcent – w roli drugiej żony Conrada węgierskiej aktorki kina niemego Olgi Putti wystąpiła Karolina Szymczak, która zadebiutowała na dużym ekranie (i to amerykańskim) jako Alcmene w “Herkulesie” niecałą dekadę temu u boku Dwayne’a Johnsona.
Stworzenia ilustracji muzycznej oddającej ducha epoki podjął się Justin Hurwitz, czyli stały współpracownik Chazelle’a – twórcy współpracowali razem przy wszystkich projektach, które reżyserował Amerykanin, a młody kompozytor zgarnął już nawet dwa Oscary za „La La Land” (najlepsza piosenka oraz najlepsza muzyka oryginalna). Każdy kto pamięta hit z 2016 roku ten wie, że retro-jazzowa ścieżka dźwiękowa odgrywała ważną rolę w produkcji, która miała nawiązywać do złotej ery Hollywood. Tym razem poprzeczka została zawieszona ciut wyżej, gdyż najnowszy projekt rozgrywał się w konkretnej epoce, a Justin musiał oddać jej klimat – i trzeba przyznać, że zrobił to fenomenalnie. Największe wrażenie na słuchaczach robi ekspresyjny „Voodoo Mama”, którego mieliśmy okazję posłuchać już w zwiastunie, a sam utwór ukazał się na miesiąc przed premierą w kinach i był to zaledwie przedsmak całkiem okazałej pracy Hurwitza. Jego żywiołowy duch towarzyszy w finale końcowemu montażowi produkcji (choć słyszymy go już wcześniej, m.in. w „Herman’s Hustle”), które zmieniły na zawsze oblicze filmu przy wykorzystaniu najnowszych technologii obrazu i dźwięku, pozostając z widzem na długo po seansie. To, co mnie uderzyło to podobieństwo pewnych utworów do tych znanych mi ze soundtracku „La La Land” – jednym z nich jest „Manny and Nellie’s Theme”, który nawiązuje do tematu kochanków z oscarowego blockbustera i przewija się przez cały seans w kilku aranżacjach (m.in. „Ain’t Life Grand”, czy „New York”) i ma zadanie wpleść uczucie melancholii, a być może i tęsknotę za niespełnionym amerykańskim snem. Innym nawiązaniem jest „Champagne”, który przywołuje pamiętny „Epilogue” i w pewnym sensie scala obie historie, pokazując, że tak naprawdę więcej je łączy, niż dzieli. Słuchając „Kinescope Ragtime Piano”, czy Kinescope Carnival Music” mamy wrażenie, jakby kompozytor wręcz wyciął je ze starych filmów – bez dwóch zdań Hurwitz zadbał o realia dawnych czasów i stworzył kawałek świetnej roboty. Kto wie, być może składający się z czterdziestu ośmiu utworów album to właśnie jego magnum opus?
WYDANIE BLU-RAY
Obraz na dysku został zapisany w formacie 2.39:1, a otrzymany transfer cieszy oko swoją naturalnością – zaprezentowane barwy nie są przejaskrawione, ani wyprane z kolorów, ciemne sekwencje (a jest ich wiele) nigdy natomiast nie zbliżają się do smolistej czerni i cechuje je wysoka szczegółowość detali (jak faktury kostiumów, czy scenografii). Najciekawiej wypadają jednak sceny kręcone w plenerze i długie zbliżenia (podczas dubli możemy dokładnie zaobserwować pot pojawiający się na twarzach aktorów, czy rozmyty makijaż). Oryginalny dźwięk został zapisany w formacie Dolby Atmos, polską wersję otrzymujemy tym razem tylko w postaci napisów. Angielska ścieżka wciska w fotel, nie da się ukryć, że foniczne wrażenie robią sceny filmowych imprez z żywą muzyką Hurwtiza, ale też sekwencje zawierające montaż krótkich ujęć (ach, ten finał!). Dzięki temu wyostrzamy nas słuch w spokojniejszych momentach – chociażby w jednej z ostatnich scen, gdy Nellie tanecznym krokiem odchodzi w ciemność, a postukiwanie obcasów staje się coraz cichsze. Na wydaniu nie umieszczono żadnych dodatków specjalnych, jednak z uwagi na długość produkcji (ponad trzy godziny) wydaje się to zrozumiałe. Statyczne menu główne dostępne jest w języku angielskim.
“Babilon” to dla Damiena Chazelle’a dzieło życia – twórca pracował nad filmem aż piętnaście lat, a gotowej produkcji nie można odmówić rozmachu, czy licznych walorów artystycznych. Amerykański reżyser w ciągu trzech godzin pokazuje nam początki X muzy i fabryki snów, opowiada o powstaniu kina dźwiękowego, a my z zapartym tchem śledzimy nieoczekiwane narodziny legend ekranu i jeszcze szybsze upadki gwiazd przy dźwiękach jazzowego soundtracku Justina Hurwitza. W jednej z początkowych scen filmu Manny wypowiada pamiętną kwestię: “Lubię oglądać filmy”. Oglądając epilog, w którym dostajemy montaż produkcji, które zmieniły oblicze kina (jest m.in. “Podróż na Księżyc” z 1902 roku, “Czarnoksiężnik z Krainy Oz” z 1939 roku, czy z nowszych “Avatar” z 2009 roku) ja również uświadomiłem sobie, że jest to moja ulubiona rozrywka. Kino to nie tylko niesamowite wrażenia, relaks i eskapizm, gdyż posiada również walor edukacyjny - pozwala poznać nowe rzeczy, poszerzyć światopogląd, a także może zmienić nasz sposób patrzenia na rzeczywistość. Ten film jak żaden inny rozbudził moją ciekawość wczesnym Hollywood i kinem od kuchni, sprawiając, że zapragnąłem pozostać w tym świecie dłużej – również poza seansem wyszukując stare zdjęcia i archiwalne artykuły. Dzieła Chazelle’a potrafią także zachwycić swoją estetyką i artyzmem, kształtując tym samym wrażliwość na piękno, ale co ważne potrafią zaangażować widza. Dla mnie zarówno „La La Land” jak i „Babilon” opowiadają tę samą historię, ale w zupełnie inny sposób - to dwie strony tego samego medalu, który bezsprzecznie należy się Chazelle’owi za jego artystyczną wizję i przekaz. I choć oba filmy leżą na tej samej skali, są one umiejscowione na jej przeciwległych końcach, a prawda (szczególnie ta historyczna) jak zwykle leży gdzieś po środku.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Galapagos – dystrybutorem filmu na Blu-ray.