Kino fantasy, zwłaszcza to z ubiegłego stulecia, jest tworem dość specyficznym, przeznaczonym dla względnie wąskiego grona odbiorców. Przypadkowy widz zarzuciłby mu zapewne dużą dawkę kiczu, jednak dla fanów gatunku jest to podróż do świata marzeń oraz okazja do spotkania z bohaterami z dzieciństwa. Dokładnie w ten sposób postrzegam „Conana Barbarzyńcę”.
Młody Conan, po stracie rodziców, zostaje wzięty do niewoli. Po latach wyrasta na znakomitego gladiatora – dzikusa nie do okiełznania. Odzyskawszy wolność, Conan postanawia odnaleźć mordercę swoich rodziców – Thulsę Dooma.
Z powyższego opisu słusznie wynika, że fabuła filmu Johna Miliusa nie jest wyszukana. Rzeczywiście, trudno się w tej opowieści pogubić. Bohater systematycznie zmierza do celu, zostawiając za sobą drogę usłaną trupami. Nie fabuła jest tu jednak najbardziej istotna. W moim odczuciu na pierwszy plan wysuwa się sama postać Conana. Który chłopiec (bądź nawet mężczyzna) nie chciałby być tak odważny, silny i waleczny jak ten pochodzący z Cymerii barbarzyńca? Któż nie chciałby wieść życia tak wypełnionego przygodami? Właśnie dzięki Conanowi wielu może z rozrzewnieniem powrócić do swych dawnych marzeń, w których zdobywano bogactwa, toczono liczne potyczki, żyło się intensywnie i beztrosko. Taki jest bohater filmu Miliusa, w takim żyje świecie – tajemniczym i niebezpiecznym, lecz szalenie intrygującym.
Tytułowa rola okazała się przełomem dla Arnolda Schwarzeneggera, otwierając mu drogę do wielkiej kariery. Nie znaczy to bynajmniej, że Austriak stworzył wybitną kreację, ba! – chociażby tylko w scenie modlitwy jego silenie się na aktorstwo może budzić u widza co najwyżej ironiczny uśmiech. A jednak nawet po tylu latach od premiery filmu, trudno jest wyobrazić sobie Conana zagranego przez kogoś innego (choć doczekamy tego w planowanej nowej wersji). Czy się to zatem komuś podoba czy nie, Schwarzenegger jest ikoną kina, która w tego typu rolach sprawdza się wybornie.
Próbie czasu nie oparła się strona wizualna „Conana Barbarzyńcy”. Efekty specjalne trącą już nieco myszką, choć na całe szczęście nie dominują obrazu. Niemniej jednak wskazane jest przymknięcie na nie oka.
Zupełnie inaczej rzecz się ma z muzyką Basila Poledourisa, która jest jednym z najmocniejszych elementów produkcji. Rewelacyjna ścieżka dźwiękowa cieszy ucho przez zdecydowaną większość filmu, a ponadto znakomicie sprawdza się w oderwaniu od obrazu.
Film Johna Miliusa oglądałem wielokrotnie, podchodzę więc do niego z dużym sentymentem. Choć po latach zauważam mankamenty tej produkcji, to jednak ma ona w sobie pewną magię, która sprawia, że n-ty seans jest dla mnie świetną rozrywką. Dla młodszej widowni, która kino fantasty utożsamia przede wszystkim z „Władcą Pierścieni”, „Conan Barbarzyńca” będzie zapewne niestrawnym daniem. Dla wielu starszych jest niczym deser.