To, że jedna z najgłośniejszych powieści w końcu doczeka się ekranizacji, nikogo nie dziwiło. O „Pięćdziesięciu twarzach Greya” było głośnio na długo przed premierą. O co tyle hałasu? Otóż okazuje się, że o nic. Zamiast „żenady roku”, mamy zgrabny film, który, mimo że nie jest klasyczną komedią romantyczną, ogląda się całkiem dobrze.
Anastasia Steele jest młodą studentką literatury, która przeprowadza wywiad z intrygującym Christianem Greyem – milionerem i przedsiębiorcą. Dziewczyna jest zafascynowana inteligentnym i przystojnym mężczyzną, który robi na niej niesamowite wrażenie, jednak, gdy ich spotkanie dobiega końca, stara się o nim zapomnieć. Grey zjawia się jednak w sklepie, w którym dorywczo pracuje Anastasia i prosi o kolejne spotkanie. Studentka zgadza się – tym samym wkraczając w niebezpieczny świat pożądania, erotyki i głęboko skrywanych pragnień.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” od początku było skazane na porażkę. Krytycy nawet nie planowali zostawić na nim suchej nitki, zakładając, że to będzie klapa, widzowie wyśmiewali, jak tylko się dało. Nie można się dziwić. Książkowy pierwowzór to jedna z najgorszych powieści, z jaką miałam kiedykolwiek do czynienia. Ten film nie miał prawa się udać. Tak przynajmniej mi się wydawało. A jednak! Sam Taylor-Johnson odwaliła kawał świetnej roboty i za to należą się jej brawa. Reżyserka dosłownie wyciągnęła z książki to, co najlepsze i pokazała to światu na własny sposób. Nie biorąc całej historii na serio, wprowadziła elementy humorystyczne i luz, którego brakowało w wersji papierowej. Owszem nie jest to arcydzieło kinematografii, ale z pewnością przejdzie do historii jako całkiem niezły film o niecodziennej miłości.
Sam Taylor-Johnson wiedziała, co robi. Reżyserka opowiedziała historię Any i Christiana swoimi słowami, pozbawiając ją nadmiernych ilości scen erotycznych. Mimo że niektórzy z tego powodu zdają się być zawiedzeni. Jednak wyszło to filmowi na dobre. Taylor-Johnson poniekąd zakpiła sobie z widzów, którzy oczekiwali taniego soft-porno, realizując całkiem przemyślany film, który nie jest oparty na śmiałych i wyuzdanych scenach seksu. Trzeba przyznać, że miała ciężkie zadanie, gdyż stworzenie scenariusza na podstawie tego, co można znaleźć w książce, graniczyło z cudem.
Jednak największym zaskoczeniem jest Dakota Johnson, która okazała się również największym atutem całej produkcji. Aktorka w bardzo naturalny sposób oddała charakter Any, przez co wypadła bardzo realistycznie i przekonywająco. Jej nieśmiałość, zauroczenie Greyem i lekkie zawstydzenie dały się odczuć niemal w każdej scenie. W dodatku wszystkie momenty, na których sala ryczała ze śmiechu, zawdzięczać można tylko jej. Niestety ciężko jest to samo powiedzieć o jej ekranowym partnerze - Jamiem Dornanie. Mimo że wizualnie idealnie pasuje do roli, czegoś mu zabrakło. Nie był aż tak magnetyczny i hipnotyzujący, jak jego książkowy pierwowzór. Tym trudniej jest to zrozumieć, znając wcześniejsze dokonania Dornana. Irlandzki aktor jest gwiazdą serialu „Upadek”, w którym wcielił się w psychopatycznego mordercę i w tej roli wypadł bardzo autentycznie. Być może problemy z Greyem wynikają z faktu, iż miał on mało czasu na przygotowanie się do roli (Dornan został zatrudniony na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć, po tym, jak Charlie Hunnam w ostatniej chwili zrezygnował z udziału).
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” z pewnością nie będzie w grupie „najlepszych filmów”. Jednak pomimo braku jakiejkolwiek fabuły, zarysu charakteru postaci, to całkiem dobry film. A można go w ten sposób ocenić pozbawiając się wszelkich oczekiwań i nastawiając się na prostą rozrywkę.