Film Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta był polskim kandydatem do Oscara w kategorii filmu międzynarodowego.
Zaczyna się od widoku lasu, z którego wyłania się postać głównego bohatera. To pochodzący z Ukrainy Żenia. Jest masażystą, który pracuje na jednym z luksusowych podmiejskich osiedli. Ma niesamowite zdolności również jako terapeuta, więc klientów mu przybywa. Z czasem staje się nawet powiernikiem ich sekretów. Jako pierwszych poznajemy Marię z rodziną. Potem pojawiają się w filmie kolejni „pacjenci” Żeni. On sam zaś po skończonej pracy wraca do mieszkania w smutnym, warszawskim blokowisku.
Od początku uderza specyficzny, tajemniczy klimat tego filmu, sprawiający wrażenie jakby był nie z tego świata. Wspomniane podwarszawskie luksusowe osiedle jest dziwne – składa się z prawie identycznych, okazałych willi. Mieszkający w nich ludzie są dobrze sytuowani, niektórzy nawet bardzo bogaci, ale nieszczęśliwi. Każdy z klientów Żeni ma jakiś problem czy traumę, z którą żyje. Potrzeba miłości, konfrontacja z chorobą i śmiercią bliskich to tematy częste w twórczości Małgorzaty Szumowskiej, które pojawiają się również i w tym obrazie.
Mimo że film jest o niezwykłym masażyście, nie koncentruje się jednak na cielesności, ale na osi natura-człowiek i związku psychiki z fizycznością, duszy z ciałem, tworzących jedną całość.
Jest to wciągający film z ważnym ekologicznym przesłaniem, przestrogą. Pokazuje kondycję współczesnego człowieka – zagubionego, trwającego w jakimś letargu, szkodzącego sobie bez opamiętania. Ważnym elementem przekazu jest powrót do natury. W produkcji pojawiają się nawet kontrowersyjne trendy ekologiczne.
Znajdziemy w tym obrazie trochę specyficznego humoru. Postać głównego bohatera wprowadza do filmu w zabawny sposób wątek mesjanistyczny. W jednej z lepszych scen protagonista jeździ w nocy po osiedlu na Segwayu, wykrzykując, że „wszystkich zbawi”. W innej jest zmuszony pomóc pewnemu psu, co nie kończy się przyjemnie. Śmieszą ujęcia twarzy masowanych osób kręcone od spodu łóżka do masażu. W filmie znajdziemy kilka zabawnych momentów, choć całość jest mocno poważna, przepełniona metafizyką i jakimś smutkiem czy nawet bólem.
Obraz ma oniryczny charakter, sporo scen rozgrywa się na granicy snu i jawy. W „Śniegu nigdy nie będzie” można dopatrzeć się nawet nawiązań do „Matrixa” – kolorowe pigułki młodego alchemika, protagonista z innego świata, którego poszukują pewni ubrani na czarno mężczyźni. Przedstawiona rzeczywistość jest być może jedynie jakąś konstrukcją.
Film ma świetną ścieżkę dźwiękową, nastrajającą refleksyjnie i dodającą tajemniczość muzykę. Sporo w niej klasyki - „Sonata Księżycowa” Beethovena, utwory Chopina i Szostakowicza. Muzyka dopasowana jest do ciekawych zdjęć, w których widać piękną grę światła, lustrzane odbicia, przestrzeń zza szyb. Powstała w ten sposób wyjątkowa warstwa wizualna.
Kolejną zaletą filmu jest bardzo dobra obsada. Alec Utgoff, brytyjski aktor ukraińskiego pochodzenia (m.in. „Stranger Things”) kreuje charyzmatyczną postać uzdrowiciela ciała i duszy, który okazuje się też tajemniczym iluzjonistą. Na ekranie świetnie partnerują mu Łukasz Simlat, Maja Ostaszewska i Agata Kulesza, a z Weroniką Rosati tworzą zagadkowy duet.
Film jest natomiast trochę mało czytelny. Twórcy chcieli dużo przekazać, a nie wszystko wybrzmiało. Niektóre kwestie zostały zaledwie zarysowane, niektóre postaci tylko naszkicowane. Wiemy, że po coś się pojawiły, a po co – na to już trzeba sobie odpowiedzieć samemu. Nie ulega jednak wątpliwości, że obraz jest intrygujący. Nawet chce się go obejrzeć ponownie.
Na końcu filmu pojawia się napis mówiący o tym, że według prognoz ostatni śnieg spadnie w 2025 roku.