Więcej wcale nie znaczy lepiej – tę zasadę powinien sobie wziąć do serca każdy reżyser. Rozumiem chęć stworzenia czegoś widowiskowego, zapierającego dech w piersi i spektakularnego. W końcu takie produkcje przyciągają uwagę – wystarczy wspomnieć o „Pacific Rim”. Jeżeli pierwsza część jakiegoś filmu zyskała sobie uznanie widzów, kontynuacja nie może ich zawieźć, dlatego twórcy dzieła próbują zaaplikować jego kontynuacji podwójną dawkę tego wszystkiego, co podobało się odbiorcom w pierwowzorze. Takie naiwne myślenie bywa bardzo często zgubne. Przeładowanie filmu tworzy bowiem ciężkostrawną papkę, która wcale nie wywołuje pozytywnych emocji.
Armia perska postanawia podbić Grecję. Pokonanie trzystu walecznych Spartan rozbudziło apetyt na więcej. Tym razem najeźdźcy będą musieli stawić czoło armii dowodzonej przez nieustraszonego i walecznego Temistoklesa, który zrobi wszystko, by ocalić swój lud przed dostaniem się pod perskie jarzmo.
Tym razem szał bitewny nie rozegra się, tak jak to miało miejsce w pierwszej części, na lądzie – to zbyt trywialne. Czas pokazać potyczkę rozgrywającą się na wodzie. Dwie wrogie armie staną ze sobą w szranki: jedna strona reprezentuje siłę (flota składająca się z setek statków), a druga spryt (niewielka armia, ale dobrze opracowana taktyka). Niczym starcie Dawida z Goliatem. Jednak czy i tym razem zatriumfuje ten „słabszy”?
Bitwy morskie są bardzo efektowne. Mnóstwo slow motion, wszelkiego rodzaju wybuchy i… posoka. Właśnie, skoro już o tej ostatniej mowa – ilość sztucznej krwi przerosła najśmielsze oczekiwania. Czerwony płyn pojawia się częściej niż miecz uniesiony do góry. Odcięte kończyny, odrąbane głowy, przebite ciała – jeżeli w „300” było tego dla Was dużo, teraz otrzymacie podwójną, a nawet potrójną dawkę. O ile slow motion nawet w dużych ilościach nie razi, tak łatwość, z jaką przychodzi wojownikom odcinanie kończyn, zaczyna dawać do myślenia.
Kwestia kostiumów: nie będę rozwodziła się nad wyglądem poszczególnych wojowników. Może poza tym, że perscy mieli praktyczniejsze zbroje, w końcu lepiej zakryć ciało, niż wystawić je na razy. Skupię się natomiast nad wizerunkiem nowej postaci – Artemizji. Stroje, które przywdziewała, były po prostu widowiskowe: piękne, delikatne i kobiece. I wszystko byłoby całkowicie na miejscu, gdyby nie fakt, że miał to być ubiór wojenny. Zastanawianie się nad tym, jak to możliwe, że takie kreacje nie krępują ruchów, powoduje, że film staje się mało wiarygodny.
Pozostanę jeszcze chwilę przy postaci Artemizji: silnej kobiety, która wyznaje zasadę „po trupach do celu”. Wzbudza respekt? Wzbudza. Pokazuje, że kobietą nie straszne pole walki? Pokazuje. Ogarnięta chęcią zemsty fanatyczka wzbudza ciekawość. Prawdę mówiąc, gdyby nie ta bohaterka, film okazałby się o wiele gorszy. Motywacje, psychika i… niesamowita gra aktorska Evy Green. Żadna inna postać nie zaznaczyła się w mojej pamięci tak silnie, jak Artemizja.
Największą bolączką filmu jest fabuła. Głównie chodzi o odparcie ataku armii perskiej przez grecką. Wydarzenia z pierwszej części przeplatają się z tymi pokazanymi w drugiej. Pokazanie kilku torów akcji stanowi ciekawe rozwiązanie: Xerxes pokonuje Spartan, tymczasem Artemizja naciera na wojska Temistoklesa. Jednak brakuje tutaj czegoś głębszego. Owszem, wyjaśniono powód działań wodza armii perskiej, jednak cała historia jest grubymi nićmi szyta. A fabuła… zbyt uboga. Rozumiem, że w takim filmie liczy się widowiskowość i to właśnie na nią kładzie się największy nacisk. Jednak fabuła rzucona na dalszy tor nie sprawi, że film zyska uznanie w oczach widzów.
Pierwsza część widowiska okazuje się ciekawsza. Niestety klątwa kontynuacji dopadła tę produkcję – jest więcej, mocniej i silniej, jednak to nie oznacza, że lepiej. To jednak nie powinno powstrzymać miłośników pierwowzoru przed obejrzeniem drugiego dzieła. Gdy ktoś spodziewa się hektolitrów krwi i efektownych scen walki, na tym polu zawód go nie spotka. Mnie produkcja nie urzekła, jednak pewne elementy (postać Artemizji, slow motion, muzyka) spowodowały, że film nie jest aż tak zły.