„O pochodzeniu gatunków” to tytuł jednego z najbardziej rewolucyjnych dzieł w historii ludzkości. Napisane przez Karola Darwina dzieło zmieniło sposób postrzegania aktu stworzenia. Przestał być za niego odpowiedzialny Bóg, a stał się dobór naturalny. Wielu osobom po dziś dzień niełatwo jest zaakceptować taki punkt widzenia, jednak trudno spierać się z naukowymi faktami. Mimo to większości z nas udało się w jakiś sposób pogodzić obie teorie, a przynajmniej nie zastanawiać się nad wieloma sprzecznościami. Prawda jest jednak taka, że im bardziej brnie się w naukę, im więcej znajduje się faktów potwierdzających teorię, tym mniej w tym wszystkim jest Boga. Nie zawsze można wszystko pogodzić.
Wspominam o tym wszystkim, gdyż niedawno miałem okazję zapoznać się z najnowszym filmem Jona Amiela („Osaczeni”, „Psychopata”), zatytułowanym „Creation” i opowiadającym o tym, w jakich okolicznościach powstała najsłynniejsza praca Darwina. Film nie skupia się jednak na badaniach czy licznych podróżach angielskiego przyrodnika, a próbuje przede wszystkim ukazać jego stan ducha i zmagania z licznym rozterkami. Podczas pisania swojego dzieła Darwin przeżywał jeden z najtrudniejszych okresów w życiu. Śmierć córki oraz ciągłe przepracowanie negatywnie wpłynęły na stan jego zdrowia, jak również na relacje z żoną i pozostałymi dziećmi. Ponadto Emma, małżonka Darwina i niezwykle mocno wierząca w Boga kobieta, nie potrafiła pogodzić się z tematyką jego pracy. Przerwawszy pisanie Darwin udał się do Great Malvern, gdzie pod okiem dr. Jamesa Gully’ego przeszedł leczenie. Po powrocie pojednał się z rodziną i dokończył swoje dzieło, którego nakład został wyczerpany jeszcze w dniu publikacji.
Amiel w swoim filmie stara się dosyć wiernie oddać historyczne fakty, co też w zasadzie mu się udaje. Choć jak to zwykle bywa w biograficznych produkcjach, nie unika przekręceń czy niedociągnięć, ale są one na tyle niewielkie, że nie warto o nich wspominać. A w końcu i tak dla większości widzów to właśnie jego tytuł będzie pierwszym spotkaniem z życiem słynnego Anglika. Zastanawiam się teraz, do jakiej grupy docelowej skierowany jest ten obraz i szczerze mówiąc trudno mi odpowiedzieć. Także nie przypuszczam, aby przyciągnął przed ekrany zbyt wielu widzów. Zresztą sądzę, że nawet nie pojawi się w polskich kinach, a szkoda, bo stanowi nie lada ciekawostkę.
„Creation” jest tytułem sentymentalnym, przepełnionym emocjami. Strata dziecka, trudne relacje Darwina z żoną i rozterki pomiędzy wiarą a nauką stają się wręcz namacalne i niezwykle bliskie sercu widza. Przyznam, że sam kilkakrotnie wzruszyłem się podczas oglądania i nie uważam żebym miał się czego wstydzić. Film porusza, ale także budzi w widzu chęć głębszego zastanowienia się nad teorią ewolucji, która w zasadzie stanowi zaprzeczenie istnienia Boga. Nikt raczej nie zmieni po seansie swoich poglądów, jakie by one nie były, jednak warto się choć przez chwilę nad tym wszystkim zastanowić, bo czy tak naprawdę nie okłamujemy samych siebie?
Dużym atutem filmu, oczywiście poza opowiadaną historią, jest na pewno gra aktorska. Paul Bettany, wcielający się w rolę Darwina, jest bardzo przekonujący, a jego duet z Jennifer Connelly (małżonką zarówno w filmie, jak i w życiu) wypada niezwykle naturalnie. Warto również zwrócić uwagę na nastrojową muzykę, która tylko pogłębia emocjonalny wydźwięk obrazu.
Kończąc powiem tylko, że od kiedy usłyszałem o „Creation” byłem bardzo ciekaw tego tytułu i nawet obawa przed możliwym wynudzeniem się nie odstraszyła mnie przed jego obejrzeniem, co jak się okazało było słusznym wyborem.