Tony, mniej utytułowany z braci Scott, w swoim najnowszym filmie sięgnął po sprawdzony pomysł („Metro strachu” jest oparte na powieści Johna Godeya, która już raz została zekranizowana - w 1974 roku w filmie „Długi postój na Park Avenue”) oraz sprawdzonego aktora - jednego ze swoich ulubieńców - Denzela Washingtona. Mogłoby się więc wydawać, że z takiego połączenia powinien wyjść film co najmniej dobry. Jak to jednak w życiu bywa, nie wszystko jest takie, jakie być powinno.
Kiedy Walter Garber wkładał rano skarpetki, pewnie nie przyszło mu nawet do głowy, że tak potoczy się ten, początkowo niczym nieróżniący się od innych dzień. Tymczasem los sprawia, że zdegradowany z powodu oskarżenia o korupcję do roli dyspozytora w nowojorskim metrze mężczyzna, rzucony zostaje w sam środek zuchwałego porwania jednego z pociągów. Garber musi szybko odnaleźć się w nowej roli negocjatora, gdyż napastnicy na spełnienie swoich żądań dają nowojorskim władzom tylko godzinę...
Główny bohater „Metra strachu”, grany przez Washingtona, to naprawdę złoty człowiek. Dobry, szczery i prawy, który nawet łapówkę wziął w najuczciwszy z możliwych sposobów. Na tym jednak zalety Garbera się nie kończą - sprawdza się on znakomicie jako policyjny negocjator, a gdy sprawy się komplikują, nie waha się osobiście przekazać okupu porywaczom, a w końcu wręcz biegać za nimi z bronią po mieście. Wiem, że podobnych bohaterów z przypadku było już w kinie mnóstwo, ale w heroiczność Waltera Garbera naprawdę ciężko uwierzyć. Tym bardziej, że jego wizerunek nakreślony na początku filmu pasuje bardziej do Ryśka z „Klanu” niż do odważnego faceta z krwi i kości. Fabule nie pomagają też konwersacje pomiędzy nim a Ryderem - przywódcą terrorystów, w które scenarzyści wpletli całą masę wyświechtanych haseł o jednostce ciemiężonej przez system, nawiązujących przy okazji do wciąż jeszcze odczuwalnego kryzysu ekonomicznego. Jest to jednak zrobione w sposób do bólu spłycony, przez co pogłębia tylko poczucie naiwności i schematyczności filmowej historii.
Scottowi nie pomaga też Washington, który tym razem najwyraźniej postawił sobie za cel skuteczne zamaskowanie jakichkolwiek emocji swojego bohatera. O wiele lepiej, choć nie prezentując nic nowego, wypada John Travolta. Wykreowana przez niego postać bezwzględnego i nieco wręcz szalonego porywacza gryzie się jednak z kierującymi nim pobudkami, które poznajemy w trakcie filmu. Bardzo dobrze wygląda za to drugi plan, na czele z Jamesem Gandolfinim, wcielającym się w burmistrza Nowego Jorku.
W przeciwieństwie do fabuły, technicznie „Metro strachu” stoi na dobrym poziomie. Rwane i rozmazane ujęcia, które Scott najwyraźniej polubił, ograniczają się na szczęście do kilku wprowadzających minut, dalej jest już po prostu ładnie i efektownie. Swoje robi również muzyka, dobrze podkreślająca uciekający czas. Pod względem audiowizualnym nie ma się więc do czego przyczepić, ale do tego Scott zdążył nas już przyzwyczaić – nawet pozbawione kompletnie logiki „Deja Vu” wyglądało przecież bardzo dobrze.
Z inną, nawet całkiem schematyczną historią powstałby zapewne film co najmniej przyzwoity pod względem rozrywkowym. Jest to jednak czyste gdybanie, bo w rzeczywistości fabuła wygląda jak wygląda, a przez to psuje przyjemność oglądania. Jeszcze na sam koniec twórcy mieli szansę pozostawić dobre wrażenie, kończąc „Metro strachu” jakąś wyrazistą, zaskakująca puentą. Nic z tego, film pozbawiony jest jej w ogóle. Obraz Scotta da się obejrzeć, ale na DVD w domowym zaciszu. W kinie na pewno można znaleźć coś ciekawszego.