Debata na temat legalizacji marihuany trwa i końca jej nie widać. Argumenty po obu stronach w zasadzie pozostają niezmienne, niektóre formy przekonywania opinii publicznej do swoich racji momentami ocierają się o surrealizm. Jeśli zatem ten film miał być argumentem po którejkolwiek ze stron, to w kategorii surrealizmu zdecydowanie wygrywa.
Zaczyna się na pozór mało zabawnie, bo od pogrzebu. Jeden z mieszkańców malowniczego angielskiego miasteczka wyskoczył z samolotu bez spadochronu, a teraz lokalna społeczność urządza mu godne pożegnanie. I od początku daje się wyczuć, że coś wisi w powietrzu, a wdowa po ofierze nieszczęśliwego wypadku najwyraźniej czegoś o mężu nie wiedziała. Dość szybko dowiadujemy się, czego: po pobieżnym przeglądzie rachunków okazuje się, że mąż zostawił jej w spadku 200 tysięcy funtów długu pod zastaw domu. Kiedy po kolejnej już wizycie wierzycieli zdesperowana kobieta postanawia zredukować wydatki i zwalnia swojego ogrodnika, ten w ramach odprawy prosi ją o pomoc w uratowaniu jego ukochanych, drogocennych roślinek. Od słowa do słowa oboje wpadają na doskonałe rozwiązanie trapiących oboje problemów finansowych...
Brytyjski humor, jakkolwiek specyficzny, cieszy się zasłużoną popularnością i „Joint venture” jest tylko kolejnym świetnym przykładem na to, że Wyspiarze nie mają sobie równych w dziedzinie absurdalnych gagów, deptania świętości i łamania schematów. Od pierwszej sceny, której bohaterem jest wesoło podśpiewujący grabarz sportretowany podczas wykonywania obowiązków służbowych, aż po spektakularny finał wyglądający jak marzenie wytrawnego palacza trawki, film bez przerwy zaskakuje i nie pozwala widzowi się nudzić. Cała galeria świetnie wykreowanych postaci (Craig Ferguson doskonały w roli ogrodnika-hobbysty), wciągająca fabuła, nieprzewidywalne zwroty akcji – czego chcieć więcej od komedii na sobotni wieczór?
Otóż można chcieć jeszcze więcej i ja jako ten, który zazwyczaj chce, również nie poczułem się zawiedziony. Bo można było łatwo zrobić z tego tematu lekką farsę nie pobudzającą widza do wyższych czynności intelektualnych, ale scenarzyści (wśród nich raz jeszcze Ferguson) tym razem nie poszli na łatwiznę. Kilka scen zdobywa się na nieco poważniejszą czy wręcz smutnawą wymowę i choć nie wspinają się na wyżyny filozoficznej zadumy, to nie bagatelizuje się tutaj takich kwestii jak odpowiedzialność, szczerość czy przywiązanie - co cieszy. Jakkolwiek „Joint venture” pozostaje komedią, nie jest komedią głupią, a takich coraz więcej. Krzepiące.
Konopie indyjska jest zdecydowanie pozytywnym bohaterem tej historii i naprawdę nie polecam filmu rodzicom, którzy starają się trzymać dzieci z dala od używek, bo będzie dla nich doskonałą zachętą. Nie podejrzewam pana Fergusona o chęć zabierania głosu w politycznej dyskusji, ale faktem jest, że podszedł do tematu lekko i na luzie. Marihuana jest tu używką równie nieszkodliwą jak piwo czy papierosy, choć oczywiście trzeba zachowywać pozory przed zaprzyjaźnionym policjantem. Spodoba się zwolennikom, a i przeciwnikom warto pokazać, może da im do myślenia.
Czy jest to film wybitny? Oczywiście nie. Nie wyróżnia się specjalnie na tle konkurencji. Co nie zmienia faktu, że zrealizowano go naprawdę świetnie, z dużą dbałością o szczegóły, posługując się błyskotliwym scenariuszem i angażując świetnych, choć mało u nas znanych aktorów. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić, to muzyka, moim zdaniem trochę zbyt podniosła i kompletnie nieprzemyślana. Nie psuje seansu, ale film doskonale poradziłby sobie bez niej. Jeśli zatem szukacie niesztampowej komedii dla złapania oddechu, ta jest w sam raz. Rozwesela równie skutecznie, jak liście na okładce DVD.