„Wszystko gra” to pierwszy film w ponad pięćdziesięcioletniej karierze Woody'ego Allena, który w całości powstał w Wielkiej Brytanii. Początek filmu – piłeczka tenisowa odbijana z jednej strony kortu na drugą - przypomina nieco zakończenie „Powiększenia” (1966) Michelangelo Antonioniego. Podobnie jak w przypadku włoskiego reżysera, przeprowadzka na Wyspy Albionu wyśmienicie posłużyła Allenowi. „Wszystko gra” to doskonały kryminał z wciągającą, zaskakującą fabułą umiejętnie połączoną z fragmentami operowymi z „La Traviaty” Giuseppe Verdiego oraz grą aktorską na najwyższym poziomie, co potwierdza wynik finansowy filmu. Pierwszy raz od ponad dwóch dekad obraz Woody’ego Allena przyniósł zyski w Stanach Zjednoczonych.
We „Wszystko gra” nowojorski reżyser wraca do często poruszanej przez siebie tematyki twórczej. Ten autotematyzm wyszukamy już na poziomie fabuły, która przypomina jego mniej znany film z roku 1989 „Zbrodnie i wykroczenia” oraz bardziej ogólnie na płaszczyźnie samego poruszanego tematu – motywy „zbrodni i kary”; przypadku, losu i szczęścia w życiu człowieka. Trzeba jednak zauważyć, że nawiązanie do własnej twórczości nie jest odcinaniem kuponów od swojego wcześniejszego dorobku artystycznego. Historia we „Wszystko gra” jest wspaniale napisana i poprowadzona. Akcja toczy się w taki sposób, że każde następne wydarzenie jest dla nas miłym i co najważniejsze nieprzewidywalnym zaskoczeniem. A motyw z kręcącą się obrączką na balustradzie mostu powinien przejść do historii kina jako jeden z najlepszych zwrotów akcji i momentów kulminacyjnych w dziejach kryminału.
W tej znakomicie napisanej historii świetnie odnaleźli się aktorzy. Jonathan Rhys Meyers jak zawsze niepokojący, kreuje postać dwuznaczną, balansującą na granicy dobra i zła, moralności i zakłamania, serca i rozsądku. Chociaż jego postępowanie bardziej skłania się ku tej mroczniejszej stronie osobowości wyzbytej z uczuć do innych, ukierunkowanej na własne potrzeby i korzyści, to nie da się go nie lubić, ponieważ on nie tylko rzuca swój czar na inne postacie, ale także na nas - widzów. Czasem szarpią nim uczucia namiętności (zwłaszcza do pięknej Noli Rice’a, kreowanej przez Scarlett Johansson), ale łatwo mu przejść na analityczne myślenie. Irlandczyk, Chris Wilton doskonale zapowiadający się tenisista, teraz nauczyciel klasy próżniaczej, arystokratycznej w Londynie, który ma inspiracje na wybicie się do sfery highlife’u, aby osiągnąć swój cel nie waha się użyć nawet zakazanych środków. W wolnym czasie czyta Dostojewskiego i Strindberga, nie zdając sobie sprawy, że przez jego wybory życie zacznie przypominać te literackich bohaterów. Koncertowo partnerują mu zjawiskowa Scarlett Johansson, która to w jednej postaci przechodzi od kokieterii, seksapilu i kuszenia, przez nieśmiałość, zawstydzenie do stanu histerii i depresji oraz niewinna, słodka i rzeczowa Emily Mortimer, wcielająca się w Chloe Hewett Wilton - nadzieja brytyjskiego kina.
We „Wszystko gra” Allen zawarł bardzo duże pokłady cynizmu. Główny bohater, Raskolnikow XXI wieku, wyzbywa się wszelkich zasad moralnych, aby awansować na arystokratyczne salony. Samo pojawienie się na nich przychodzi mu dość łatwo, trudniej będzie na nich pozostać. Ale opanowany Chris Wilton znajdzie także sposób, by ten awans nie był tylko jedną chwilą. Nawet nie musi się za bardzo starać, ponieważ jest w czepku urodzony. W każdej chwili (nawet tej najbardziej dramatycznej) sprzyja mu szczęście. Świadom tego, nie cofnie się przed niczym. Stawi czoła nieznanemu losowi. Przecież dziecka szczęścia nie może spotkać żadna kara. Dwa lata później w „Śnie Kasandry” Allen dopowie, że nie zawsze dosięga nas kara z zewnątrz, czasem po prostu kara jest w nas, a fortuna losu jest kapryśna.
„Wszystko gra” to film godny uwagi, nie tylko dla fanów neurotycznego reżysera z Nowego Jorku. Dla wszystkich miłośników dobrego kina, zwłaszcza tego ze zbrodnią w tle. Nawiązując do oryginalnego tytułu: Gem, Set, Match (Point) – Wimbledon zdobyty, Panie Allen.