Niekonwencjonalny bohater podający się za kogoś, kim nie jest, niekonwencjonalny pomysł na odkupienie win i sposób na realizację swoich celów. A z tego wszystkiego - całkiem konwencjonalny, przeciętny film. Tak w skrócie podsumowałabym „Siedem dusz” Gabriele'a Muccino.
Główny bohater Ben (w tej roli Will Smith) jest pracownikiem urzędu podatkowego. Legitymacja służbowa znacznie ułatwia mu nawiązywanie kontaktów z ludźmi. Warto zaznaczyć, że to, jakie osoby spotyka na swojej drodze, nie jest bynajmniej dziełem przypadku. Ben bowiem dokładnie selekcjonuje tych, których życie ma zamiar zmienić. Ciekawe jest to, że poznajemy go w momencie, kiedy dzwoni na pogotowie, aby poinformować o samobójstwie. Swoim własnym. Zaczyna się więc nieźle...
Film Muccino to opowieść o miłości, poświęceniu i potrzebie odkupienia swoich grzechów. Idea głęboka. Mało tego - po pierwszych kilkunastu, naprawdę wciągających minutach, widz ma prawo oczekiwać kawałka niezłego kina. Po co Ben trzyma w swoim pokoju wielką meduzę, jaką misję ma do wykonania jego najlepszy przyjaciel, a w końcu - czy Ben Thomas naprawdę jest Benem Thomasem, na te i inne pytania odpowiedzi poznajemy w trakcie seansu. Nudnego seansu, bo twórcy obrazu nie zrobili nic, aby dalszą część filmu utrzymać na poziomie przynajmniej równym jego początkowi. Film niestety siada i zamiast dobrego kina otrzymujemy nieco rozwlekłą historię człowieka, który ratując życie siedmiu osobom, próbuje zniwelować poczucie winy za śmierć innych. O zasadności i skuteczności takiego zadośćuczynienia można by dyskutować i ten właśnie motyw przewodni uznałabym za atut filmu, który jednak, nie wiedzieć czemu, bardzo słabo wyeksponowano.
Duży plus dla twórców za to, że ukazując długą drogę odkupienia Bena, skoncentrowali się na najważniejszym, ostatnim jej etapie, poprzednie umieszczając niejako w tle, czym być może zaoszczędzili widzom kilka minut, momentami i tak przynudnego już filmu. Samo zakończenie mogłoby wzruszyć niejednego twardziela. Mogłoby, gdyby nie to, że po ponad dwugodzinnym seansie (w trakcie którego co najmniej połowa z nas kilkakrotnie spojrzy na zegarek) zakończenie wydaje się być niczym innym, tylko zwieńczeniem trochę nudnej historii o miłości. A podejrzewam, że nie takie było założenie ekipy czuwającej nad produkcją. Co do samego Smitha, no cóż, ograniczę się do stwierdzenia, iż rola tajemniczego dobroczyńcy Bena Thomasa raczej nie zostanie rolą jego życia.
Nie będę ukrywać, że po obejrzeniu „Siedmiu dusz” pozostał mi pewien niedosyt. Mam wrażenie, że w tym wypadku historia, która mogła posłużyć za kanwę naprawdę dobrego scenariusza, nie do końca została wykorzystana. Jednemu nie da się zaprzeczyć - film ma przesłanie. Szkoda tylko, że tak mocno zakamuflowane.