Tytuł recenzji nawiązuje do artykułu magazynu „Time”, na temat najnowszego filmu Clinta Eastwooda, porównującego go do „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona”. Jaki jest fenomen zarówno 78-letniego twórcy, jak i samego „Gran Torino”? Co sprawiło, że produkcja pomimo braku poważnego budżetu, efektów specjalnych czy boga kultury popularnej, Brada Pitta, zarobiła aż 120 milionów dolarów? Mam nadzieje, że poniżej uda mi się, odpowiedzieć na te pytania.
Walt Kowalski, weteran wojny w Korei i zapiekły rasista z krwi i kości o stalowej woli, żyje w świecie, który nieustannie ulega zmianom, zostaje zmuszony przez sąsiadów- imigrantów, którzy wraz ze swoją rodziną wprowadzili się po sąsiedzku, do trudnej konfrontacji z własnymi zadawnionymi uprzedzeniami. Wszystko oczywiście zacznie się od klasycznego samochodu Kowalskiego - Gran Torino z 1972 roku.
Dawno nie widziałem tak wspaniałego scenariusza. Historia przedstawiona w nim ma się nijak do wizji szczęśliwego społeczeństwa, lansowanej podczas ostatnich wyborów prezydenta USA. Bohaterowie w żadnym stopniu nie przypominają, zawsze uśmiechniętych wyborców Obamy, krzyczących: „Yes, We can!”. Między innymi właśnie dlatego scenariusz tak długo krążył po „Fabryce Snów”. Producenci uważali, że to za trudny materiał do sprzedania. Jednak nie dla Eastwooda. Dzięki jego kunsztowi, każda kolejna scena wydaje się być ściśle zaplanowana, nie ma tu miejsca na brak logiki czy niepotrzebne ujęcia. Nic w tym dziwnego, bowiem reżyser podobno nie znosi dubli. Uważa bowiem, że aktorzy „zaczynają później kombinować”. W filmie spodobał mi się również cierpki humor prezentowany przez głównego bohatera, tak niepopularny, że aż odświeżający. Dialogi i komentarze Kowalskiego malują na naszych twarzach nieśmiały uśmiech. Olbrzymie wrażenie robi scena spowiedzi, która pomimo tego, że nie jest rozbudowana, to zawiera w sobie duży ładunek emocjonalny. Przepiękna i poruszająca jest scena odwetu Walta na gangu, przy której widzowi zakręci się łezka w oku.
Nieszablonowa jest postać głównego bohatera, Walta Kowalskiego (z góry odpowiadam na pytania dotyczącego polsko brzmiącego nazwiska, „tak, ma polskie korzenie”). Nie można go uznać za mściciela, tym bardziej bohatera czy obrońcę uciśnionych. Jest zgorzkniałym staruszkiem, który po stracie żony czuje się samotny. Nie może liczyć na swoją beznadziejną i zepsutą rodzinę, która chce go oddać do domu starców. Waltowi jako rasiście z trudem przychodzi znoszenie „skośnookich szczurów z bagien”, czyli jego sąsiadów. Jednak, bohater nie potrafi bezczynnie patrzeć na ich krzywdę i problemy z lokalnymi gangami. Tak w Kowalskim następuje wielka przemiana, zaprzyjaźnia się z sąsiadami i poznaje kulturę ludu Hmong. Zabawne jest to, że postać Walta łączy Brudnego Harrego i kowbojów, w których Eastwood wcielał się na początku kariery. Bohater jest dobrym człowiekiem, który wie, że nie pasuje już do społeczeństwa. Walt pomimo to, że jest wiecznie nieszczęśliwy i niezadowolony, decyduje się walczyć o lepsze jutro dla Thao i jego rodziny.
Eastwood był bardzo zaskoczony sukcesem „Gran Torino”. Jak mówił: „sam nie spodziewałem się, że to będzie mój najbardziej kasowy film”. Porównanie z pierwszego akapitu recenzji nie jest przypadkowe. Ciekawy jest fakt, że film nakręcony za jedynie 33 miliony dolarów, zarobił ich aż 120, co w stosunku do „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona” Davida Finchera, jest sporym osiągnięciem. Drugi z obrazów kosztował 150 milionów, posiadał szerszą kampanię marketingową i przede wszystkim miał Pitta w roli głównej, mimo to przyniósł zyski w wysokości jedynie 130 milionów. „Gran Torino” technicznie i jakościowo jest zdecydowanie lepszym filmem od dzieła Finchera. Uważam, że za fenomenem filmu stoi świetny, realistyczny scenariusz, który zdecydowanie odbiega od przelukrowanego kina prezentowanego ostatnio przez Hollywood.
Przyczynę sukcesu produkcji upatruje również w świetnej kreacji Clinta Eastwooda. Reżyser i zarazem aktor, właśnie tym filmem miał zdobyć swoją pierwszą statuetkę Oscara za najlepszą pierwszoplanowa rolę męską. Przyznam, że rozczarowała mnie decyzja Akademii, która pominęła Eastwooda nawet wśród nominowanych. Decyzja dziwi tym bardziej, że w gronie nominowanych znalazł się bezosobowy Brad Pitt czy przereklamowany Richard Jenkins. Trudno oceniać grę Eastwooda, który zawsze stawiał na aktorski minimalizm, a Walt podobnie jak poprzednie jego postacie, jest bohaterem małomównym i enigmatycznym. Sergio Leone mawiał, że Eastwood ma tylko dwie miny: „tę w kapeluszu i tę bez kapelusza”. Richard Burton był bardziej dyplomatyczny i opisywał jego styl gry jako „dynamiczny letarg”. Osobiście jestem wielkim fanem jego talentu i uważam, że takie pseudogwiazdeczki jak Pitt czy Jolie nie są godne mu nawet butów wiązać. Porusza nas, że pod postacią zimnego twardziela, Eastwood jest niesamowicie czułym artystą, którego odznacza niezwykła empatia.
Rzadko w kinach mamy możliwość oglądania tak wspaniałego, ambitnego filmu, który nie jest zbyt trudny do odbioru dla przeciętnego widza. Nie oszukujmy się, dzisiejsze kino to same filmowe bajki, pozbawione ciekawego i logicznego scenariusza. „Gran Torino” jest perłą, której nie możemy pominąć...