Nie jest żadnym przełomowym stwierdzeniem, iż drugie części produkcji filmowych (że nie wspomnę o trzecich, czwartych czy siódmych) są przeważnie słabsze od tych początkowych. Dobrym, dodatkowo na czasie, przykładem jest choćby czwarta część „Piratów z Karaibów”, która nie oferuje nic poza wtórnością i Penelope Cruz dla panów, a Johnny’ego Deppa dla pań. To oczywiście nie przeszkadza bić owej produkcji rekordów oglądalności, a co za tym idzie przynosić niewyobrażalnych zysków. Nie inaczej jest w przypadku drugiej części „Kung Fu Pandy”.
Niesprawiedliwym jednak byłoby napisanie, iż druga część jest gorsza od pierwszej bez podania jakiegokolwiek argumentu. Pierwsza część „Kung Fu Panda” zawierała wszelkie potrzebne w przypadku dobrej animacji cechy: bohatera, który przechodzi metamorfozę i tym samym udowadnia, że wszystko jest możliwe; widowiskowe sceny walk; szczyptę orientu, jako doskonały odpowiednik bajkowej krainy. Dialogi także nie były męczące, a dowcip nie w rodzaju tego wymuszonego i inwazyjnego, jak w większości polskich komedii z Tomaszem Karolakiem, wynikał raczej z zabawnych sytuacji. Jeśli chodzi o drugą część to ów poziom pozostał zachowany, a twórcom w zasadzie nie można nic zarzucić. I tu pojawia się najczęstszy problem, jeśli chodzi o tego typu produkcje: o ile pierwsza część zawsze jest czymś nowym i broni się samym pomysłem, o tyle druga, chciał nie chciał, jest już jakąś kalką, która rzadko kiedy zaskakuje.
„Kung Fu Panda 2”, również nie wydaje się mieć misji bycia przełomem, novum. Twórcy serwują widowni to, co owa dobrze zna i co zyskało jej aprobatę. Co więcej, końcówka sugeruje dalszy ciąg opowieści o pandzie z nadwagą, ratującej świat. Pozostaje tylko podsumować znaną wymianą zdań : Jakie piosenki lubisz? Takie, które znam.