„Pocałunek wampira”, „Matrix”, „Władca pierścieni”, „Willy Wonka i fabryka czekolady”, „Shrek”, „Jak ukraść księżyc”, „Toy Story 2”, „Upadek”, „300”, „Big Lebowski”… Długo jeszcze można by wymieniać, licząc „American Psycho” właśnie. Co łączy te wszystkie kompletnie różne filmy? Przede wszystkim ich memowy potencjał, względem niektórych trochę wyblakły, wobec innych niezmienny, a w niektórych zdający się nawet rosnąć. Przykładem ostatniego typu może być film Mary Harron właśnie (na podstawie identycznie zatytułowanej powieści Bret Easton Ellis), o którym już krążą opinie, że „zoomerzy nigdy go nie widzieli, ale i tak przerabiają go na kolejne śmieszne obrazki”. Tyle że naprawdę szkoda, gdyby była to prawda – dzieło ma w sobie przecież olbrzymie pokłady treści, której nie da się sprowadzić do zabawnych powiedzonek i absurdalnych scenek.
Gdyby w świecie „American Psycho” istniały memy o nim samym, to Patrick Bateman zostałby zapewne ich naczelnym producentem, uprzednio postarawszy się o wyłączność do ich wytwarzania i przerabiania na kolejne profitowe gadżety i akcesoria. Christian Bale, który już w wieku dwudziestu pięciu lat był aktorem doświadczonym (chociaż nigdy nie miał okazji do aż takiego zabłyśnięcia, co tu w pełni wykorzystał, windując swój status o kilka poziomów), wciela się we wspomnianego biznesmena u schyłku lat osiemdziesiątych. Na jego osobowość składa się zestaw intensywnie przerysowanych, ale precyzyjnie dopasowanych cech, takich jak pewność siebie (raczej megalomania), świetne rozeznanie w światku uznanych marek i prestiżu (a może próżny elitaryzm) czy umiejętność dopasowywania się do sytuacji i dbania o wizerunek (lub jak kto woli – biegłość w manipulacji i hipokryzji).
Jego persona jest bowiem przez dłuższy czas nieskazitelna jak biała plansza z napisów początkowych. Z czasem jednak zaczynają kapać na nią krwisto czerwone plamy (nawet jeśli z owocowych przetworów, co nie jest bez znaczenia), które zwiastują przedzieranie się dotąd desperacko tłumionego id postaci na wierzch (nieodwołalny wyciek tego, co wypierane to oczywista prawda psychologiczna). Rytualny wymiar dusznej od metroseksualizmu sceny w łazience oraz same słowa antybohatera wskazują, że Bateman w ogóle nie ma twarzy, a jedynie wyćwiczone miny, które co wieczór ściąga z pozbawionego wyrazu oblicza.
Nic dziwnego, że swój charakter świetnie wykorzystuje akurat w komiksowo przedstawionym kapitalizmie (chociaż bodaj i tak mniej niż w „Wilku z Wall Street” Scorsesego). Tożsama z nim komercja, także ta człowiecza (sprzedawanie własnego kręgosłupa moralnego i aktywne projektowanie tego na pracownicę seksualną) wybrzmiewa też w szampańsko yuppiesowej, wypolerowanej ścieżce dźwiękowej. W duszy Batemana gra to, co najbardziej zgodne z trendem i z największym potencjałem na podbicie listy przebojów, a sztukę rozumie jedynie jako kolejne pole na tle którego zmierzy własnego penisa.
Dlatego właśnie system, w którym masz tyle, ile sobie wyrwiesz, jest oazą dla grubej ryby, którą Patrick jest lub się na nią kreuje, przykrywając dotkliwe poczucie niższości, psychotycznie przeobrażane w samouwielbienie oraz lekceważenie innych (pyta ludzi o zdanie, a potem i tak robi swoje) i tak w kółko – ta perspektywa mocno fluktuuje w trakcie seansu (dzięki konwencji subiektywnego thrillera). Świetnie odnajduje się w światku, którego fundamentem jest sprzedaż towaru o jak najkorzystniejszym wizerunku (a po co innego miałby tak mechanicznie piłować brzuszki do „Teksańskiej masakry” w tle?) oraz zewnętrznym pragmatyzmie zamiatającym pod dywan niebezpieczny brud ludzkich wnętrz; w końcu wrażliwość i autentyczność w kontekście perfekcyjnie nieczułych obiektów to ułomność, a to przedmioty są najcenniejsze, co u mężczyzny przejawia się przekomiczną alergią na dotykanie jego cacek.
Takie podejście może prowadzić do zabawnych sytuacji – jak np. tej, w której Bateman wygłasza na kolacji swoisty wykład dotyczący pilności problemów segregacji rasowej, wyścigu zbrojeń, terroryzmu, praw kobiet, głodu, materializmu czy bezdomności. We wspomnianej przemowie pełnej wyuczonego, lukrowanego zaangażowania, jedynym adekwatnym nadzieniem mogłoby być to z pączka hiszpańskiego, oczywiście w ogóle go wewnątrz nie posiadające. Jego „kameleonizm” poraża efektywnością, ale przeraża biernością z jaką ludzie chłoną retorykę młodego, przystojnego, przebojowego bogacza (bo taki wizerunek z pewnością na to wpływa). Sam zresztą bywa tym zdumiony, że nawet dziwnie instynktowne dążenie do zdemaskowania własnych czynów nie wystarcza.
Przywodzi to na myśl wcześniejsze obrazy takie jak „Słodki zapach sukcesu” Mackendricka, „Asa w potrzasku” Wildera, „Śledztwo w sprawie obywatela poza wszelkim podejrzeniem” Petriego, „Rebekę” Hitchcocka albo „Sieć” Lumeta, które w odmienny sposób opowiadają o tym samym, co „American Psycho”, czyli perfidnej, systematycznej manipulacji, głównie w kontekstach biznesowych, kryminalnych i psychologicznych. Chociaż trzeba przyznać, że świetnie ogląda się Bale’a grającego Batemana, który jakby od niechcenia sprawia, że inni będą zmuszeni grać tak, jak im zagra. Nie zawsze jest jednak tak kolorowo, bo twórcy pozwalają wejrzeć nam również w momenty jego niepewności i słabości, nieustannie kontrastując wypolerowanego człowieka i sukcesu, i porażki, stopniowo zjadanego od środka przez nerwy, kompleksy i iluzje.
W wykreowaniu pełnowartościowego uniwersum pomaga niezawodny Willem Dafoe w roli śledczego Kimballa, świdrującego Batemana swoimi podejrzanie sugestywnymi pytaniami. Inną mocną niezwykle mocną stroną jest element wyjściowy, czyli skrajnie gorzki humor, który czasem obśmiewa korporacyjne papugowanie i zacieranie tożsamości pracowników jak w zasłużenie legendarnej scenie z wizytówkami (pięknie podkreślony jest w niej kompletny brak osobowości indywidualnej), a innym razem dokonuje na oczach widzów dekonstrukcji samej komedii, uderzając tonami tak mrocznymi, że zamiast śmiechu bardziej naturalne wydaje się kręceniem głową w niedowierzaniu nad umysłową degrengoladą Patricka (ale i reszty jego otoczenia, które w seksizmie i próżności nie ma sobie równych).
Za wadę można uznać zdjęcia Andrzeja Sekuły, dla którego była to zresztą ostatnia okazja do pracy operatorskiej nad głośnym i udanym projektem. Nie wyróżniają się w zasadzie niczym, wprowadzając niepotrzebną nijakość wizualną (w sumie dość typową też dla jego prac z Tarantinem), gdy fabuła skupiona na chwiejnej psychice i niewiarygodnym narratorze aż prosi się o ciut większe puszczenie wodzów fantazji. Częściowo winę ponosi też adaptowany scenariusz, który kosztem plot twistu wzbrania się przez większość dzieła przed mniej konwencjonalnymi rozwiązaniami.
Jednak krytyka względem zachwytu będzie tym razem niewielka. Satyra na wyjątkowo serio traktujący się elitaryzm w „American Psycho” jest jednocześnie rozgorączkowana kipiącym od sprzeczności mózgiem Patricka i wodą na młyn dla memów, ale ostatecznie udaje się jej wedrzeć w sferę zupełnie poważnych przemyśleń na temat więzień w naszych biurach, głowach, systemach i relacjach, które niekontrolowane mogą się kończyć wybuchami tytułowych zaburzeń (niekoniecznie diagnozowanych, raczej toksycznie wsiąkających w codzienne stosunki). Szansa na poprawę, nawet mimo fatalistycznej konkluzji, jest chyba jednak większa dla Batemana niż Batesa – psychoza tego drugiego nosi na sobie ciężar matki, podczas gdy Patrickowi może wystarczyłoby przeczyszczenie lustra, by ujrzeć cokolwiek poza niedoskonałościami na powierzchni.