„Niezniszczalni” to film, który wyreżyserował, i do, którego scenariusz napisał Sylvester Stallone. Obsadę zaś tworzy ekipa emerytowanych rambo, że pozwolę sobie wymienić: Jason Statham, Sylvester Stallone, Jet Li, Dolph Lundgren, Mickey Rourke, Arnold Schwarzenegger i Bruce Willis. Już samo nagromadzenie tychże nazwisk w jednym miejscu zwiastuje niezły łomot i krwawą jatkę. Oczekujemy latających części ciała, ciosów szybszych niż światło, statystycznie dwustu pokonywanych wrogów na trzy minuty, oczywiście mowa o dwustu na jednego twardziela. Nasze oczekiwania zostają zdecydowanie spełnione, i to z nawiązką.
Nawiązką jest tu, o dziwo, nie dodatkowych trzydziestu pokonanych wrogów w ciągu dziesięciu sekund, ale znakomity humor. „Niezniszczalni” to przede wszystkim mistrzowski pastisz. Wyśmiane zostało tu chyba wszystko: sam gatunek filmowy, sceny walki, a co najlepsze sami aktorzy. Gdy Stallone stwierdza, mając na myśli Schwarzenegera: „On to chyba chce zostać prezydentem”, cała sala jest bliska płaczu, oczywiście ze śmiechu. A takich smaczków mamy wiele, chyba każdy z naszych nieco wygładzonych i odessanych idoli śmieje się w „Niezniszczalnych” z samego siebie.
„Niezniszczalni” nasuwają skojarzenia z serią filmów z Leslie Nielsenem, znaną chyba wszystkim, bo emitowaną w każde święta przez naszą szanowną telewizję. Rzeczywiście podobieństwa istnieją, choćby jeśli chodzi o karykaturalne ukazanie filmów akcji i ich bohaterów. W „Niezniszczalnych” mamy jednak do czynienia z humorem inteligentnym, pełnym ironii i co najlepsze - autoironii. Także jak to mawiają starzy hip-hopowcy: wielki szacun Sylvester!