Film faceta, któremu dorosnąć nie na rękę, zrealizowany jest dokładnie tak, jak się tego po Tymańskim spodziewamy, znając choć trochę dzieje jego grzeszków. Reżyser Grzegorz Jankowski świetnie wyczuł i przełożył na ekran eklektyczną wizję scenariusza, który jest poplątaniem z pomieszaniem czy to niepokornych wizji, czy badziewnego humoru, ale w tym wypadku nie jest to ujmą. Tymański chciał zrobić film po swojemu i już po tytule czuć, że mu wyszło.
Przede wszystkim siadamy przed ekranem bez silnej spiny i bez zamiaru doszukiwania się głębokiego sensu życia. „Polskie gówno” to jawny pastisz i konkretny pocisk na środowisko, w którym Tymon Tymański kołacze się już ponad 20 lat. W filmie wciela się w role Jerzego Bydgoszcza, lidera zespołu Tranzystory, która ze względów finansowych musiała zawiesić swoją działalność. Pod naciskiem pazernego komornika Czesława Skandala (Halama) reaktywują się i ruszają w trasę, aby spłacić długi i wrócić na porzuconą drogę marzeń o karierze. Ich „menago” staje się sam Skandal, który kompletnie nie znając się w temacie, wykorzystuje ich do granic możliwości, sam nie cofnie się przed największym upodleniem, zabawiając oralnie bożka show-bizu z pokaźnym fallusem, który ma przynieść mu sławę, chwałę i co najważniejsze – zyski. Po męczących i mało opłacalnych występach chłopaki z zespołu na nowo zacieśniają więzi, jednocześnie wystawiając stare przyjaźnie na próbę. Nie ma tu miejsca na dawne ideały, bo jak się okazuje, tytułowe gówno w nowym porządku świata sprzeda się o wiele lepiej niż najszczersze chęci starych buntowników.
Tymański chcąc zrealizować ten film, przeszedł długą, bo siedmioletnią drogę. Zdawać by się mogło, że był jedyną osobą, która wierzyła w sens całego przedsięwzięcia. Poświęcił na to bardzo dużo własnych nakładów, nie chcąc, aby czyjaś pomoc finansowa miała mieć znaczący wpływ na kształt jego wizji i zapewne jakby trzeba było, zastawiłby własną duszę u diabła. I chwała mu za to, bo takich filmów – od początku do końca autorskich, w Polsce brakuje. Nie znaczy, że jest to film niesamowicie wybitny, ale na pewno wyjątkowy w swojej dziwności i bezpretensjonalności. O ile obejrzymy go z odpowiednim podejściem, czeka nas naprawdę dobra zabawa. Skoro sam Smarzowski postanowił być mentorem scenarzysty i pomóc w zebraniu obsady, to wiadomo, że ten pan w byle co by się nie pakował. Występują tu wybitne postaci polskiej sceny muzycznej z dosyć skrajnych środowisk: Robert Brylewski, Filip Gałązka, Czesław Mozil, Krzysztof Skiba czy Leszek Możdżer, którzy wcielili się w role z rozbrajającym dystansem do samych siebie. Dalej mocny kopniak dostają media z PolWsadem na czele (aluzji chyba nie trzeba tłumaczyć), gdzie przy okazji żałosnych talent-show Tymański ślizga się po pseudogwiazdach tv. I tutaj nie pojawia się byle kto, bo Jan Peszek, Sonia Bohosiewicz, Arkadiusz Jakubik, Bartek Topa i co najlepsze – znani dziennikarze muzyczni w roli jurorów – Piotr Stelmach i Piotr Kędzierski. Jako że rękę przyłożył tu Smarzowski oczywiście nie mogło zabraknąć Mariana Dziędziela w roli ojca Bydgoszcza. Bohaterowie, oprócz głównej ekipy Tranzystorów, są tanio przerysowani, ogłupieni i zblazowani na kształt reprezentowanego przez nich świata, co jest zrozumiałym zabiegiem w filmie i patrzy się na to z rozbawieniem. Cała satyra opiera się na bardzo niewyszukanych przeróbkach i powiązaniach ze współczesnym show-biznesem i żeby je wyczuć, nie trzeba być namiętnym czytelnikiem Pudelka.
Co do samej realizacji – to całkowicie niewysmakowana zbieranina wszystkiego, co akurat autorzy mieli na myśli. Na tle klasycznej fabuły są tu wątki taniego musicalu z wątpliwymi wokalami i tekstami na kształt „właśnie to przyszło mi do głowy”, mockumentalne wkręty z telefonów komórkowych, które są najzabawniejszymi smaczkami filmu. Tymański dał sobie całkowicie uzasadnione prawo do olania cenzury, stąd dialogi wyglądają tak, jak pod koniec każdej zakrapianej imprezy, na której nie bierze się jeńców. Dosadnie, szczerze, chamsko, ale przy tym komicznie i bez wyuczonego akcentowania ostatnich sylab. Zwłaszcza Robert Brylewski grający zapomnianą legendę Stana Gudeyko oraz Filip Gałązka w roli perkusisty-alkoholika wypadają najlepiej, przeżarci zębem czasu i doświadczenia, bez makijażu, ustawianego głosu i dbania o własny wizerunek.
Trudno powiedzieć, czy krótkie, poszarpane i pozlepiane przez montażystkę ujęcia to celowy zabieg reżysera, czy po prostu Jankowskiemu tak wyszło. Jeśli patrzeć właśnie na jego pracę, to przypomina ona entuzjazm Eda Wooda, bo ni to geniusz, ni szczęśliwy traf, ale szczerze mówiąc, większość scen wygląda jakby wzięta była z pierwszego rzutu. Może faktycznie trzeba było oszczędzać na taśmie, ale Agnieszkę Glińską za montaż pochwalić trzeba, bo z takim materiałem zapewne praca nie była łatwa. Faktycznie „Polskiemu gównu” można zarzucić bardzo wiele, ale skoro nawet twórcy podeszli do tematu na tak wielkim luzie, to i my, widzowie dajmy sobie spokój i rozluźnijmy poślady.
„Polskie gówno” zamaszyście kopie w tyłek świat, w którym ciężko odnaleźć się ludziom, którzy jednocześnie chcą się pokazać, ale bez porzucania własnych miłości i tego, co ich w życiu napędza. Łatwiej im zagrać dobry koncert za słoik ogórków niż prześpiewać czyjś tekst na cudzą nutę. Tymański bezwzględnie rozliczył się z plastikowym, ustawionym światkiem, który zaszedł mu za skórę. Zrobił to z pomocą przyjaciół, a nie sponsorów, po swojemu, niech będzie, że tandetnie, prostacko i naiwnie, ale bez zbędnych sentymentów i ukrywanego żalu. Widać, że dobrze się bawił. Ja też.