O tym filmie było głośno na długo przed jego premierą. Obraz traktujący o specjalnym oddziale zabijającym nazistów wzbudzał powszechne zainteresowanie i kontrowersje. Były one tym większe, ponieważ za kamerą stanął enfant terrible współczesnego kina, Quentin Tarantino. Oczywiste było jedno – ten film albo się pokocha, albo znienawidzi, miejsca na postronne opinie nie będzie.
W początkach nazistowskiej okupacji Francji zostaje utworzony międzynarodowy oddział żołnierzy, którego zadaniem jest krwawa eksterminacja Hitlerowców. W myśl zasady „oko za oko” Bękarty bezlitośnie rozprawiają się z Niemcami, kierując na siebie uwagę samego Führera. Wkrótce w pewnym małym francuskim kinie nadarza się sposobność do zakończenia wojny. Bękarty ruszają na miejsce…
Kierując się jedynie spojrzeniem na podjętą tematyką bądź samym opisem fabuły, „Bękarty wojny” mogą uchodzić za nietypowy obraz w dorobku Tarantino. Takie przeświadczenie należy jednak zweryfikować już po kilku pierwszych minutach filmu. Podział fabuły na rozdziały tematyczne czy powolna narracja ukierunkowana na kilku(nasto)minutowe dialogi – brzmi znajomo? Oczywiście, wszak to kwintesencja stylu Amerykanina, tak konsekwentnie przez niego wypracowanego przez lata kariery. Każdy z rozdziałów „Bękartów wojny” jest podobnie skonstruowany, lecz nie ma tu mowy o przewidywalności, gdy po długich dysputach bohaterów następuje punkt kulminacyjny, a za chwilę niesamowite rozwiązanie. Ja bawiłem się świetnie próbując odgadnąć, jak zakończy się dany epizod. Szybko bowiem można się zorientować, że w tym filmie absolutnie wszystko może się zdarzyć!
„Bękarty wojny” prezentują się rewelacyjnie również od strony aktorskiej. Tarantino zebrał na planie iście międzynarodowe towarzystwo, które w wielu fragmentach posługiwało się swoim ojczystym językiem. Oczywiście w dialogach dominuje język Shakespeare’a, jednakże z całą pewnością nie można stwierdzić, iż jest to kolejny film, w którym Niemcy mówią po angielsku. Usłyszeć tu zatem można całą gamę języków i akcentów.
Największą gwiazdą produkcji – oczywiście poza Quentinem Tarantino – miał być Brad Pitt. Aktor spisał się znakomicie, ujawniając niezły talent komediowy (obłędna mimika na premierze „Dumy narodu”), jednakże pierwsze skrzypce odgrywa Christoph Waltz. Nieznany szerszej publiczności Austriak zgarnął za rolę nazistowskiego pułkownika Hansa Landy niemal wszystkie możliwe nagrody, z Oscarem, Złotym Globem i Złotą Palmą na czele. Trudno się dziwić, gdyż kreację stworzył obłędną, niezwykle charyzmatyczną i… nawet sympatyczną, pomimo faktu, kim był i czym zajmował się jego bohater. Landa jest naprawdę niesamowity – prezentując sugestywną mimikę w jednej chwili jest nad wyraz kulturalny i przyjacielski, by za moment stać się potworem. Gromkie brawa!
Oprócz ekipy aktorskiej oraz reżysera i scenarzysty w jednej osobie, na słowa uznania zasłużył także twórca ścieżki dźwiękowej, Ennio Morricone. Od pierwszych minut z głośników wydobywa się znakomita muzyka, która w poszczególnych rozdziałach prezentuje odmienne style. Można wręcz stwierdzić, że również warstwa muzyczna jest tu nieprzewidywalna.
Choć takie określenie skierowane akurat w stronę Tarantino zabrzmi dziwnie, to jednak trzeba artystę pochwalić za odwagę. Poruszył on bowiem temat, który dla zdecydowanej większości jest albo czarny albo biały, zaś reżyser dostrzegł w nim także inne kolory. Zrobił to w typowym dla siebie stylu, za nic mając prawdę historyczną. I bardzo dobrze, bo to przecież kino rozrywkowe – w nim wszystko jest możliwe!