Na wynik pracy duetu Tarantino – Rodriguez, noszący wspólny tytuł "Grindhouse", czekałam od dawna. Nie tylko dlatego, że jestem fanką twórczości obu panów; fascynuje mnie sposób w jaki potrafią połączyć ze sobą utarte schematy tak, by stworzyć nową jakość, która zachwyca nowością i świeżością.
Na polskich ekranach filmy wyświetlane były osobno; jako pierwszy wyemitowano "Death Proof" Quentina Tarantino. Przed wybraniem się do kina zasypana zostałam entuzjastycznymi opiniami tych, którzy film już widzieli. Pomyślałam: a więc po raz kolejny Tarantino pokazał klasę.
Udałam się więc czym prędzej na pokaz ''Death Proof''. Trzy, dwa, jeden, światła gasną, film się zaczyna, i....nic. Nuda, jak w polskim filmie. Trzy panienki jadą się zabawić, racząc widzów niezmiernie interesującymi dialogami tudzież widokami seksownych tyłeczków. Ów absorbujący i jakże dynamiczny wątek trwa przez ponad godzinę, a ja zastanawiam się kiedy w końcu pojawi się reklamowany na plakatach śmiercioodporny samochód Kurta Russela i rozgniecie głupiutkie bohaterki na miazgę. No i w końcu upragniona przeze mnie scena następuje, bach, nóżka tu, głowa tam, realizm tej sceny wyrywa mnie z odrętwienia. Och tak, mówię sobie, w końcu stary dobry Tarantino pokazał co potrafi. Niestety po masakrze Kaskader Mike znów znika z ekranu, na którym królować zaczynają kolejne cztery panienki. Historia się powtarza – usypiające rozmowy spod znaku ''Urzekła mnie twoja historia'' znów dominują. Tym razem nie na długo jednak, Kaskader Mike pojawia się dużo szybciej. I tak naprawdę cały film warto było obejrzeć tylko dla tych ostatnich 20minut pościgu i linczu na bezwzględnym mordercy.
Oczywiście można rozpływać się nad tym, jak to Tarantino w typowy dla siebie sposób napisał wciągające i niebanalne dialogi, w niczym nie ustępujące rozmowom Samuela L. Jacksona i Travolty w ''Pulp Fiction''. Tyle że niestety dialogi są nużąco banalne i na pewno nie wciągające, a cały film jest dla mnie po prostu słaby.
Krytyka nie potraktowała ulgowo filmu "Planet Terror" Rodrigueza, a jednak według mnie prezentuje się on znacznie lepiej niż historia sfilmowana przez Tarantino. Przede wszystkim doskonale sprawdza się jako pastisz horroru, a przecież takie było założenie twórców "Grindhouse'a". Ociekająca krwią opowieść o ataku zombie jest niesamowicie brutalna, a przy tym nieodparcie śmieszna. Sama fabuła jest typowa dla tego rodzaju opowieści – oto uwolniona zostaje substancja zamieniająca ludzi w krwiożercze zombie; zaraza się rozprzestrzenia, ale garstka ocalałych dzielnie walczy z najazdem bestii. Postacie są parodią typowych dla horroru schematycznych bohaterów – np. główna bohaterka, śliczna tancerka go-go, która zamiast krzyczeć i uciekać w popłochu przed potworami kosi ich seriami z karabinu maszynowego, który zastępuje jej...nogę. Historia przedstawiona przez Rodrigueza jest może banalna – ostatecznie widzieliśmy już niezliczoną ilość ataków zombie na świat – ale przez swoją prześmiewczość, autoironię i grę schematami film jest dla mnie o niebo lepszy od ''Death Proof''.
Z reżyserskiego duetu to Tarantino jest twórcą, którego cenię bardziej, jednak w przypadku ''Grindhouse'a'' muszę przyznać że tym razem to Rodriguez poradził sobie lepiej. Warte odnotowania jest jednak to, na co obaj panowie położyli nacisk – na wyraźną zmianę statusu kobiet. U Rodrigueza nie ma ani jednej bohaterki, która bezczynnie siedzi zalewając się łzami i czeka, aż ukochany wybawi ją z opresji. W świecie atakowanym przez zombie twarde wojowniczki chwytają za broń i walczą na równi z mężczyznami. Natomiast feministyczna wymow "Death Proof", aż kłuje w oczy: podstarzały macho z bajerancką furą odchodzi do lamusa (z obcasem Rosario Dawson w oku), pokonany przez seksowne i pewne siebie dziewczyny. Te tendencje, zarówno w kinie, jak i w życiu, bardzo mnie cieszą. Bo przecież Kopernik była kobietą.