Na początku muszę się przyznać do mojej niewybaczalnej wręcz ignorancji. Wybierając się do kina na „Ghost in the Shell”, nie miałam za bardzo pojęcia na, co się wybieram. Usłyszałam tylko od męża, że to sf na podstawie mangi. Co ciekawe, fakt, że byłam niczym niezapisana karta, okazał się dużym plusem w odbiorze obrazu Ruperta Sandersa.
Niedaleka przyszłość, świat idzie do przodu. Grzebanie w ludzkim ciele i ulepszanie go przy użyciu cybernetycznych części jest normą. Hanka Robotics – lider na rynku nowych technologii – idzie o krok dalej i w cyborgu umieszczają ludzki mózg, tworząc coś więcej niż robota, tworząc coś więcej niż człowieka... Cutter (dyrektor generalny Hanki) w Mirze Kilian widzi broń idealną, dlatego umieszcza ją, gdy tylko staje się to możliwe, w elitarnej Sekcji 9 walczącej z terroryzmem. Jednak podążanie tropem cybernetycznego przestępy – Kuze, zaczyna do umysłu major Kilian dopuszczać wspomnienia z życia, gdy była tylko kobietą...
Nie pierwsza to historia dotykająca problemu człowieczeństwa maszyny i nie ważne czy mowa tu o książkach, czy o kinie. Od razu na myśl przychodzi mi saga o Enderze Carda, „Blade Runner” Dicka oraz w wersji filmowej Scotta, czy wreszcie „A. I. Sztuczna inteligencja” - Spielberga. I w sumie słusznie, bo w obrazie Sandersa człowieczeństwo Kilian zostaje podane w wątpliwość i to przez nią samą. Istotną jest też etyczność działań badaczy. Jednak w obrazie Sandersa twórcy poszli trochę na łatwiznę w porównaniu z etycznymi wątpliwościami oraz trudnymi pytaniami dotyczącymi cybernetycznej osobowości, czy duszy w porównaniu z oryginałem z 1995 (tak, tak po seansie szybko uzupełniłam filmowe braki).
Aktorzy bardzo dobrze spisali się w powierzonych im rolach. Scarlett Johanson świetnie sprawdziła się w roli major Miry Kilian. Może dlatego, że nie pierwszy to film akcji z jej udziałem. Odegranie robotycznej kobiety, która dowodzi specjalną jednostką policyjną, przychodzi Johanson bez trudu. Do tego bardzo profesjonalnie udało się oddać aktorce emocje targające, mogłoby się zdawać całkowicie obojętnej Kilian – z jednej strony maszyny do zabijania, z drugiej „nowonarodzonej” w ciągle obcym dla niej świecie. Według mnie wybór Johanson był strzałem w dziesiątkę, mimo że wielu fanów oryginalnej animacji miało co do tego spore wątpliwości. Pozostali aktorzy też spisują się dobrze, niemniej jednak dla mnie Scarlett Johanson skradła cały film... co się jednak dziwić, wszak to ona jest tytułową duszą.
Na koniec zostawiłam to, co według mnie w „Ghost in the Shell” jest najlepsze, a mianowicie świat przyszłości i panujący na ekranie klimat. Nowoczesne i buchające kolorowymi hologramami centrum miasta zostało zestawione z ciemnymi zaułkami i szarymi blokowiskami. Do tego ciemne, dla mnie często klaustrofobiczne pomieszczania. Świat ewidentnie przywodzi na myśl ten z „Łowcy Androidów” Ridleya Scotta, to wrażenie zagnieździło się we mnie na początku obrazu i nie opuściło do samego końca seansu. Długie ujęcia świata otaczającego Kilian, nie tylko robią wrażenie, ale w niezwykle poetycki sposób ukazują samotność i wyalienowanie głównej bohaterki. Cały efekt potęguje świetnie dobrana do obrazu ścieżka dźwiękowa. Żeby nie było, że „Ghost in the Shell” jest tylko poetyckim obrazem o poszukiwaniu swojej tożsamości, człowieczeństwie i etyczności eksperymentów na ludziach... jak się dzieje, to dzieje się na całego i jest bardzo intensywnie.
Nie wiem, jak na obraz Ruperta Sandersa, zareaguje fan mangi i zrealizowanego na jej podstawie anime z 1995 roku. Na mnie „Ghost in the Shell” zrobiło bardzo dobre wrażenie, serwując naprawdę wizualną ucztę okraszoną niełatwymi pytaniami o byt. Nie żałuje wizyty w kinie i liczę, że Wy też nie pożałujecie.