Istnieje ponoć wiele książek dość opornych sprawnemu przeniesieniu na srebrny ekran. Wymienia się tu zazwyczaj Ulissesa, Dom z liści czy Sto lat samotności. Także Nagi lunch, napisany przez legendarnego bitnika Williama S. Burroughsa, odstraszał śmiałków mimo swojego kultowego statusu przez ponad trzy dekady. Do czasu aż wyzwania nie rzucił mu David Cronenberg, twórca znany też jako „Krwawy Baron”, głównie przez swój związek z wizualnie intensywnym kinem grozy (przede wszystkim body horrorem). Nie sposób jednak zaszufladkować go jako zainteresowanego jedynie materialną płaszczyzną filmu, czego dowodami były już wcześniej wysoce satyryczny Wideodrom (1983) czy psychologicznie zawili Nierozłączni (1988). W Nagim lunchu z 1991 roku już jednoznacznie stawia na symbolizm psychoanalityczny, do czego będzie nawiązywał również w swoich późniejszych projektach.
Film utrzymuje niemrawe pozory normalności bardzo krótko (i chyba głównie za sprawą stylowych kapeluszy i krawatów). Mamy Williama Lee (w tej roli Peter Weller), czyli nowojorskiego dezynsektora oraz jego żonę, Joan (Judy Davis), która środek owadobójczy podkrada w celach narkotycznych. Stąd już tylko krok do dusznego labiryntu intryg, zagadek, przebrań i halucynacji. Jak mówi sama Joan: „Proszek sprawia, że jest się na literackim, kafkowskim haju”. William wkrótce przekonuje się o tym na własnej skórze, zmieniając rolę niszczyciela szkodników na wręcz ich kompana, zagłębiając się w tajemniczą niby-arabską Międzysferę gdzieś na peryferiach społeczeństwa.
Nie mamy tu jednak do czynienia z drugą Przemianą Kafki czy Muchą Cronenberga – ścieżka rozwoju protagonisty prowadzi bowiem głównie nie przez cielesne mutacje, a zakamarki (homo)seksualności, co nie jest dla niego najmilszą niespodzianką („Czy to możliwe, bym należał do tych podludzi?”), a jego głowę wypełniają wizje, leżące zawsze na pograniczu podniecenia i odrazy. W przewrotny sposób konfrontuje się (i jednocześnie widzów) z tym, co dotąd było wypierane i tłumione, a przypowieść o gadającym odbycie, który przejmuje kontrolę nad całym ciałem jest tego groteskowym podsumowaniem.
Kim jest jednak dr Benway (Roy Scheider) i do czego zaprowadzą jego wątpliwe metody? W filmie pojawia się cały szereg niejednoznacznych postaci (na wyróżnienie zasługuje też Ian Holm jako Tom Frost), które nigdy nie są jedynie sobą, ale zawsze elementem dziwacznej układanki, która ostatecznie może nie dać okiełznać się w coś strukturalnie przejrzystego. W symfonii Cronenberga akcent ciągle zdaje się położony gdzieś o ułamek nuty za daleko, co tworzy ciągłe dysonanse poznawcze i jazgotliwe zawroty głowy. Wyrazista i ekspresyjna ścieżka dźwiękowa Howarda Shore’a (wspomaganego przez legendę awangardy jazzowej Ornette’a Colemana i Londyńską Orkiestrę Filharmoniczną) świetnie wpasowuje się w niestabilną epistemologicznie historię. Czy jest to surrealistyczny obskuryzm czy jednak każdy niuans odsyła do czegoś konkretnego – nie ma to znaczenia aż takiego, jak samo łechtanie psychiki widzów sugestywnymi obrazami, skłaniającymi do stawiania pytań o własne cienie, lęki i odnóża tożsamości.
Kolejną warstwą jest problematyka pisania, tworzenia i cenzury (zarówno wewnętrznej i zewnętrznej). Owadzia maszyna do pisania pełni rolę porządkową dla chaosu myśli i przeżyć, do tego wręcz prowokuje działania i motywuje Williama do pracy, bez której być może pogrążyłby się w zaspokajaniu zmysłowych instynktów. Fani Beat Generation odnajdą też dla siebie parę literackich smaczków, szczególnie w scenach z postaciami inspirowanymi Kerouakiem i Ginsbergiem, ale nie tylko; Cronenberg traktuje pierwowzór literacki niezwykle luźno i samą powieść do woli rozcina, szatkuje, uzupełnia wątkami z życia Burroughsa (reprezentowanego przez Williama Lee) i własnego, a wszystko łączy wizualnie psychodelicznym zielonkawym klejem, który w obrębie atmosfery może sugerować odmienny stan świadomości lub wręcz chorobę.
Wierna ekranizacja była tu z góry wykluczona z uwagi zarówno na wszechobecny w oryginale strumień świadomości, ale i jego brutalność oraz rozmach w tworzeniu coraz to bardziej nieprawdopodobnych wizji, wręcz niedających się ułożyć nawet w głowie. Kanadyjczyk musiał dokonać więc adaptacji samego znaczenia (co samo w sobie nie było proste przy tak skrajnie irracjonalnej strukturze narracyjnej) oraz wraz z ekipą scenografów popisać się przy kreacji mise en scène. Twórcy zdecydowanie temu podołali, Nagi lunch jest wizualnie śmiały, dopieszczony (bez poczucia barokowości) i zapadający w pamięć, a praktyczne efekty specjalne zaskakują świeżością i żywotnością; obraz owadziej, rozerotyzowanej maszyny do pisania zostaje w pamięci na długo.
Jednak Nagi lunch więcej niż o pamiętaniu mówi o postrzeganiu, wręcz zachęcając widzów do bycia agentami w swojej własnej sprawie o szerokość horyzontów i ostrość wizji (narkotyczny owadobójczy proszek zgodnie z powszechnym w filmie motywem dualizmu jednocześnie te drzwi percepcji otwiera i zatrzaskuje). Dzięki temu mimo pozornej niedostępności (film okazał się kompletną finansową porażką), oferuje on materiał na może zakręconą, ale ostatecznie dość uniwersalną zabawę w przegląd nudesów z tych rzadziej ujawnianych partii nas samych.