Jak zrobić bez większego wysiłku film, który i tak najprawdopodobniej się sprzeda? Wziąć inny, który już odniósł sukces i zrobić to samo troszeczkę inaczej. To coraz popularniejszy trend w świecie filmowym. „Captivity” niestety jest tego podręcznikowym przykładem.
Skojarzenia z „Piłą” Jamesa Wana są nieuniknione już od pierwszych scen „Sadysty”. I tak oto mamy tu porwaną osobę, która budzi się w nieznanym sobie miejscu, nie pamięta jak się tam znalazła, a po pewnym czasie odkrywa, że nie jest jedyną ofiarą tytułowego sadysty (o tytule więcej poniżej). Brzmi znajomo?
Zajmijmy się obsadą. Główną bohaterką filmu jest Jennifer Tree, piękna i popularna modelka, grana przez Elishę Cuthbert (m.in. „Dziewczyna z sąsiedztwa”). I o ile do wyboru Elishy do tej roli nie można mieć większych zastrzeżeń, to już wybór Daniela Gilliesa na towarzysza jej niedoli jest moim zdaniem zdecydowanie nietrafiony. Uzasadnienie mojej opinii wiązałoby sie niestety ze zdradzeniem części zakończenia filmu, dlatego je sobie daruję. Wszyscy, którzy zdecydują się jednak obejrzeć film, powinni domyślić się, o co mi chodzi. O grze aktorskiej tej dwójki nie można niestety powiedzieć wiele dobrego, ale to po cześci wina fatalnego scenariusza. O reszcie obsady natomiast nie ma nawet co pisać, gdyż są to role raczej epizodyczne, a momentami wręcz sprawiają wrażenie zupełnie zbędnych i wrzuconych na siłę.
Dochodzimy już do najważniejszego, czyli wrażeń towarzyszących oglądaniu „Sadysty”. Najczęściej jest to... nuda. Tak, nuda, w najgorszej postaci. Na ekranie niewiele się dzieje, niektóre sceny są wręcz absurdalne i nie mają żadnego uzasadnienia w scenariuszu. Film jest bardzo schematyczny, brakuje jakiegokolwiek elementu zaskoczenia, nie mówiąc już o napięciu czy strachu. W trakcie oglądania filmu wciąż miałem jednak nadzieję, że oprócz Elishy Cuthbert zobaczę w nim jeszcze coś interesującego. Nadzieja prysła jednak jakieś pół godziny przed zakończeniem, gdy okazało się, że skończy się dokładnie tak, jak można to było przewidzieć po pierwszych 10 minutach (właściwie to nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś domyślił się zakończenia po przeczytaniu samej zapowiedzi...).
Kolejna sprawa to zupełnie nietrafiony polski tytuł (choć to już nie zarzut do twórców filmu, ale polskiego dystrybutora). Z angielskiego „Captivity” (niewola) zrobiono tutaj „Sadystę”. No cóż, z marketingowego punktu widzenia tytuł ten przyciągnie na pewno więcej widzów, chociażby amatorów filmowych tortur i filmów gore. Szkoda tylko, że niewiele wspólnego ma z wydarzeniami na ekranie. Powiem tylko tyle, że gdyby wszyscy sadyści byli tak „okrutni" jak ten z „Captivity”, świat byłby lepszy.
Wracając do porównywania recenzowanego filmu z „Piłą” trzeba wspomnieć o jednej, kluczowej różnicy między obydwoma obrazami. „Piła”, mimo wielu niedociągnięć oraz błędów logicznych wciąga, potrafi zaskoczyć i zainteresować widza. „Sadysta” to natomiast marna próba zarobienia na tym znanym już tytule, zgodnie z zapowiedziami mająca być lepsza od dzieła Jamesa Wana, w efekcie będąca nieudaną podróbką.
Czy film ten można więc komukolwiek polecić? Fani gatunku, którzy mieli nadzieję, że „Sadysta” przywróci blask niebędącym ostatnimi czasy w zbyt dobrej formie thrillerom będą zapewne bardzo rozczarowani. Osoby, które dopiero zaczynają przygodę z tego typu filmami mogą się do nich jedynie zniechęcić. Zostają więc jedynie fani Elishy Cuthbert, którzy przymkną oczy na niedociągnięcia scenariusza i skupią się na postaci swojej ulubionej aktorki. W innym wypadku - zdecydowanie nie polecam.