Mięśnie, miecze, pył, bitwy, wino, pół nagie kobiety, bogowie, honor, to tylko kilka skojarzeń, które nasuwają się na myśl, kiedy usłyszymy słowo: starożytność. Trudno powiedzieć na ile są to skojarzenia wypracowane przez nasz system edukacyjny, na ile prawdziwe, jednak nie to jest wykładnią filmu „Hercules”. Prawdziwym przeznaczeniem tego filmu jest zapewnienie widzowi dobrej rozrywki w prawdziwie męskim wydaniu, bo który mężczyzna nie marzył jako dziecko o tym, by być tytułowym Herculesem, pół bogiem pół człowiekiem? Duża tutaj zasługa legendarnego serialu, gdzie głównego bohatera grał Kevin Sorbo. Twórcy „Herculesa” postanowili przyjrzeć się temu mitowi w sposób naukowy, czyli pozbawiając go magii.
W filmie reżyserowanym przez Bretta Ratnera Hercules na pewno imponuje swoją posturą i siłą, jakże mogłoby być inaczej, kiedy gra go Dwayne Johnson. Jego wizualna otoczka nie pozostawia złudzeń co do tego, że mamy do czynienia z kimś, z kim lepiej nie zadzierać. Sam bohater jest natomiast tak bardzo pewny siebie, że nazywa się synem Zeusa. Jakże w to wątpić, kiedy nosi na sobie skórę Lwa Nemejskiego, a jego zbroja jest zrobiona z Dzika Erymantejskiego? Półbóg zostaje poproszony o pomoc w walce, która nie jest jego sprawą i go nie interesuje. To co go interesuje i decyduje o przyłączeniu się, jest zapłata w złocie. Nie byle jaka zapłata, bo w jego własnej wadze. Dzielnie stawia więc czoła licznym przeciwnikom, walczy do utraty tchu, zapominając, że bohater to nie najemnik. W najnowszej odsłonie przygód Herculesa, nie jest on synem Zeusa, ale zwykłym śmiertelnikiem, który zbudował swoją legendę kosztem kogoś, kim sam nigdy nie był. Walka, którą przyjdzie mu stoczyć, jest jednak już jak najbardziej jego własną.
„Hercules” jest filmem, który zaskoczy każdego, kto udał się do kina z założeniem, że obejrzy przygody mitycznego bohatera. Zamiast fantastycznych przygód, podczas których napotyka się potwory i kaprysy Bogów Olimpu, otrzymujemy rzeczową rozprawę na temat tego, jak mógł ów mit powstać. Nie trudno bazować na czyimś sukcesie, szczególnie jeśli było to kilka tysięcy lat temu. Nawet w naszych czasach zdarzają się osoby, które chętnie przyjmują tożsamość znanych i lubianych, by osiągnąć własne potrzeby. „Okazja czyni złodzieja” – chciałoby się rzec. Sposób w jaki przedstawiono w filmie motywy, które kierują Herculesem, są łatwe do zrozumienia przez większość z ludzi. Jeśli ma się podstawę do oszustwa czemu z niej nie skorzystać, zdaje się myśleć główny bohater, dzięki czemu dociera do mrocznej części duszy każdego przed ekranem. Takie też było zamierzenie twórców filmu. Wzbudzić w ludziach prymitywny pociąg do bogactwa, zbudowany na niepewnym gruncie. Hazard pociąga każdego bez wyjątku, nawet jeśli wie, że można przegrać wszystko. Tym samym założeniem, prymitywnym, bo prymitywnym, kieruje się Hercules. Stara się ugrać ile się da, póki piłka w grze. Całość produkcji nie byłaby pełna gdyby nie pewien moment przesycenia głównej postaci własnym życiem. W pewnym momencie zaczyna odczuwać dyskomfort psychiczny, który coraz bardziej ukierunkowuje jego myśli w stronę „emerytury”. Wtedy też pojawiają się pierwsze wątpliwości co do własnych uczynków. Hercules postawiony przed wyborem dobra i zła zachowuje się co prawda jak typowy bohater filmowy naszych czasów, ale czuć w nim coś, co nie dojrzało w nim za sprawą scenariusza. Oglądając na ekranie zmagania Herculesa, każdy z widzów odbiera go na swój własny sposób. Ktoś może uznać jego walkę za bezcelową, ktoś inny za pasjonujące stawienie czoła człowieka z legendą, jeszcze inny za zwykły wytwór fantazji na pograniczu z chorobą psychiczną.
Postać stworzona przez Dwayne'a Johnson'a jest w mojej ocenie jedną z najlepszych, jaką miał okazję zagrać. Faktem jest, że dzięki swojej muskulaturze wpisał się gatunek kina akcji i przygody. Pierwszym filmem jaki utknął mi na dłużej w pamięci z jego udziałem był „Król Skorpion”. Rolą w „Herculesie” pokazał, że może nie jest aktorem wybitnym, ale jednak warto obejrzeć go od czasu do czasu, jeśli chcemy znów poczuć pociąg do sztang, które stoją w rogu pokoju. Bardzo daleko mu do czegokolwiek więcej. Szczęściem dla niego scenariusz „Hercules” został napisany przez wyjątkowo uzdolnionego człowieka, który łatwo połączył kino akcji i przygody z humorem. Szczerze powiedziawszy, gdyby nie humor obecny przez cały film, miałbym trudności z wygodnym usiedzeniem w fotelu. Przyjemnie się ogląda niemal komiksowe sceny walki, gdzie nie obowiązują prawa fizyki, z drugiej zaś absurdalność tych scen odrywa widza od ekranu i każe mu się zastanowić nad celem przebywania w sali kinowej.
Żyjemy w czasach, kiedy do kina nie chodzi się po to, żeby zobaczyć skrawek świata, inne myślenie, ale żeby „zapchać” sobie czas i umysł. Płytka rozrywka nadal jest rozrywką, ale to co z niej wyniesiemy jest odmienne od tego, co moglibyśmy wynieść z filmu przekazującego coś istotnego. Nie zrozumcie mnie źle, „Hercules” jest dobrą rozrywką, bardzo dobrze się bawiłem w kinie, bo humor w tym filmie jest przedni, ale brak mu czegoś, co pozwoliłoby mi zapamiętać go na dłużej.