Kiedy po blisko dziesięcioletniej przerwie ogłoszono powrót „Pitbulla”, zdania były podzielone. Ostatecznie „Nowe porządki” wbrew zapowiedziom malkonentów nie okazały się porażką, chociaż nie dało się ukryć, że decyzja o wydaniu tej produkcji pod marką „Pitbull” była czysto biznesowa. Sam film, w odróżnieniu od oryginału, można określić jako typowo hollywoodzki popcorniak, który dobrze się ogląda, ale wylatuje z głowy dziesięć minut po seansie. „Niebezpiecznie kobiety” podążają tą samą ścieżką, zachodząc nią jednak jeszcze dalej. Odrapane ściany nieremontowanej od lat komendy zastąpiły sterylne wnętrza, a gęsty klimat został rozcieńczony elementami komediowymi – i to tak, że mroczna atmosfera występuje momentami w ilościach homeopatycznych.
Patryk Vega ewidentnie rozwinął się jako twórca, dzięki czemu naprawdę trudno „Niebezpiecznym kobietom” zarzucić cokolwiek od strony realizacyjnej. Film jest pełen świetnie zmontowanych, dynamicznych ujęć, efekty specjalne wyglądają naturalnie, aktorzy wyciskają ze swoich postaci tyle, ile się tylko da. Tylko co z tego, skoro obraz nie jest w stanie się obronić pod względem scenariuszowym. Masa wątków, nie do końca zgrabnie posklejanych (ten sam zarzut można było zresztą do pewnego stopnia postawić oryginalnemu „Pitbullowi”, tyle że wtedy bałagan był spowodowany wycięciem scen z serialu) i płaskie postacie sprawiają, że trudno wniknąć w ten świat, tak bardzo jest sztuczny. Nie będzie wiele przesady w stwierdzeniu, że równie dobrze mógłby pojawić się tam Steven Seagal. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tzw. „męskie kino akcji” rządzi się swoimi prawami i nie oczekiwałem głębokiego, artystycznego filmu, ale regres jest widoczny nawet względem poprzednika, o „Pitbullu” z 2004 roku nie mówiąc.
Elementy komediowe, które w „Nowych porządkach” wprowadzały (trochę) kolorytu tutaj rozbudowano jeszcze bardziej. „Strachowi”, granemu przez Tomasza Oświecińskiego, podzielono iloraz inteligencji przez dwa i bohater będący pierwotnie na granicy upośledzenia stał się teraz absolutnym debilem. Olka (Maja Ostaszewska) istnieje tylko po to, żeby być chodzącym stereotypem i co jakiś czas powiedzieć „kurwa”. Zresztą w ogóle tytułowych niebezpiecznych kobiet w filmie jest dość mało – niby grają ważne role w intrydze, ale tak naprawdę film kręci się wokół „Cukra” (czyli głównego czarnego charakteru) i jego interesów.
Warto na chwilę zatrzymać się przy tym bohaterze. Grany przez Sebastiana Fabijańskiego antagonista to najmocniejszy punkt filmu – jest wyrazisty i ma wystarczającą charyzmę, żeby pociągnąć cały ten pociąg. Szkoda tylko, że momentami „Cukier” staje się tak karykaturalnie diaboliczny, że zaczyna przypominać negatywne postacie Disneya.
I to właśnie schematy zabiły „Niebezpieczne kobiety”. Prawie każda postać jest typowa, brakuje im szerszego zarysu, psychologii. Na plus wyróżnia się „Somalia” (Magdalena Cielecka) i jak zwykle Jacek Goc (Andrzej Grabowski), ale nie wiem, czy miałbym takie samo wrażenie, gdybym nie pamiętał „Gebelsa” z poprzednich części I nie znał jego historii. Piotr Stramowski jest tym samym „Majamim” co poprzednio, co akurat uważam za zaletę. O całej reszcie zapomnę za chwilę.
Podobno decyzja o realizacji trzeciej części trylogii (ha, fani „Pitbulla” też będą mieć swoją nową trylogię) ma nastąpić w ciągu kilku dni. Biorąc pod uwagę wyniki finansowe w premierowy weekend, wydaje się pewne, że za kilka miesięcy będziemy mogli zobaczyć sequel „Niebezpiecznych kobiet”. Boję się tylko, że konwencja pójdzie jeszcze dalej – niestety, już teraz „Pitbull” stał się yorkiem. Popularnym, szczekliwym, ale na pewno nie tak groźnym.