„Zmierzch” był jedną z najbardziej wyczekiwanych produkcji zeszłego roku. Fani twórczości Stephanie Meyer oraz nowi zainteresowani love story pomiędzy wampirem a kobietą rzucili się do kin. Jednak czy było warto? Skłaniam się ku odpowiedzi, że nie. Zmierzch przypomina mi bowiem niesmaczny obiad u znienawidzonej teściowej.
Bella Swan (Kristen Stewart) odróżnia się od rówieśniczek. Nie interesuje jej moda ani bujne życie towarzyskie. Kiedy sytuacja rodzinna zmusza ją do przeprowadzki w mgliste okolice Waszyngtonu, nie spodziewa się, że w jej życiu zajdzie jakaś zmiana. W nowej szkole poznaje jednak olśniewająco przystojnego, a jednocześnie tajemniczego Edwarda Cullena (Robert Pattinson). Chłopak jest inteligentny, błyskotliwy i intrygujący, lecz trzyma dziewczynę na dystans. Edward ma mały sekret, jest... wampirem.
Tak jak wspomniałem wcześniej, oglądanie „Zmierzchu” kojarzy mi się z niedobrym obiadem u nielubianej teściowej. Już sama wizyta, podobnie jak ta w kinie, traktowana jest dość sceptycznie. Spodziewamy się, że nie czeka nas nic przyjemnego. Podczas posiłku czujemy się nieco skrępowani, mocno znużeni i lekko zirytowani. Oglądając obraz, doświadczamy podobnego uczucia, bowiem już po 20. minutach wiemy, że produkcja nam się nie spodoba, a każda kolejna minuta będzie się coraz bardziej przeciągać. Po wyjściu z tej sztywnej imprezy, czujemy się usatysfakcjonowani, jednak po niesmacznym posiłku gniecie nas w żołądku, natomiast po seansie żałujemy, że zmarnowaliśmy pieniądze przeznaczone na bilet.
Produkcja zawodzi na całej linii. Dialogi są tak sztuczne i nieciekawe (wręcz niszczą tak wyeksponowany wątek miłosny), że najchętniej zamknęlibyśmy usta bohaterom, a szczytem tych tragicznych rozmów pomiędzy nimi, jest scena w górach, kiedy Edward ujawnia Belli swoje prawdziwe oblicze. Poczucie humoru też nie powala na kolana, a chwile, kiedy nieśmiało się uśmiechniemy, możemy zliczyć na palcach jednej ręki. Atmosfera tajemniczości jest czymś, czego w tym obrazie... nie doznamy. Wszystko zostaje podane nam od razu na kiczowatej tacy, przez co odnosimy wrażenie, iż producenci wątpią w inteligencję widza, obawiając się, że ten nie poradzi sobie z tą „zagmatwaną” fabułą. Film należy do kategorii obrazów, które oglądamy dość nerwowo, ponieważ liczymy, że szybko się skończą. Przez cały seans kompletnie nic się nie dzieje. Twórcy raczą nas bohaterami, którzy skaczą po drzewach jak małpy, trochę się wykrzywiając, a przy tym wykrzykując mdłe teksty. Reasumując, styl kręcenia obrazów przez Catherine Hardwicke wskazuje, że pani reżyser nadaje się jedynie do pracy przy... latynoskich telenowelach.
Wampiry w dzisiejszych czasach możemy uznać za ikony popkultury. Któż z nas nie oglądał chociaż jednego filmu o tych stworach? Przykładem ciekawych obrazów z tego gatunku mogą być „Wywiad z Wampirem” czy „Dracula” Coppoli. „Zmierzchowi” oczywiście daleko do tych dwóch produkcji, ponieważ brak mu ciekawych i nieco kontrowersyjnych wątków homoseksualnych z „Wywiadu” czy świetnego scenariusza i mrocznego klimatu dzieła Coppoli. Omawiany film jest tandetnym połączeniem serialu „Buffy” z „Romeo i Julią”. Miłość pomiędzy Edwardem a Bellą jest romantyczna i interesująca niczym wyjazd na grzyby po sezonie. Zastanawiam się, jaki będzie następny pomysł hollywoodzkich producentów na niekonwencjonalną miłość, połączą kobietę z zombie czy może z Frankensteinem (ups, to już było)? Twórcy byli tak wystraszeni, że nie dostaną najniższej kategorii wiekowej w kinach i nie zarobią więcej pieniędzy, że usunęli drastyczne i dwuznaczne sceny. Żadnych kołków w serce czy rozpadających się wampirów pod wpływem słońca. Nawet zabijanie innego wampira na ekranie jest pokazane przez mgłę. Krwiopijcy wyglądają jak metroseksualiści, którzy cały swój czas spędzają przed lustrem. W tym momencie zaczynam tęsknić za tymi zaniedbanymi i przypominającymi zwierzęta potworami. No cóż, jak widać takie czasy, że wampir jest wymodelowany i tak blady, że niemal zielony, a zamiast spalać się w słońcu, świeci się jak diament.
Nie wybaczyłbym sobie nie skrytykowania obsady aktorskiej, a szczególnie Kristen Stewart i Roberta Pattinsona. Młoda aktorka miała wykreować postać ponurej i nieszczęśliwej nastolatki z problemami w domu. Tak było niestety tylko w zamierzeniu. Stewart nie radzi sobie z rolą, jej mimika twarzy jest ograniczona i banalna, przez co nawet gdy się złości wygląda jakby miała zamiar zaraz się rozpłakać. Pattinson jest jak drewniany bal z czarującym uśmiechem. To tyle na temat tego aktora, bowiem od paru lat moja znajoma jest w nim platonicznie zakochana, a o gustach przyjaciół, choćby nawet tych najgorszych, nie dyskutuje się. Reszta obsady podobnie jak wspomniana dwójka, niczym szczególnym się nie odznacza.
„Zmierzch” nie jest horrorem, komedią czy dramatem. Film jest kolejną tandetną i przelukrowaną (aż mdli) produkcją z Fabryki Snów, a jedyne co poczujemy po wyjściu z kina to zażenowanie. Droga sztuko filmowa chroń nas od takich „dzieł”!