Tuż przed seansem pomyślałem - "oho, kolejny, nudny film o tym, jak to ciężko jest w więzieniu". Wątpiłem, że trafię na przynajmniej coś zjadliwego, przecież już tyle było innych filmów na ten temat. Jednak pomimo swojej niechęci postanowiłem dać szansę "Skazańcowi". Film okazał się ciekawą produkcją, pomimo sztampowej fabuły i słabej gry niektórych aktorów, którzy powinni dodatkowo podwyższać „prestiż” filmu zamiast go zaniżać.
Film opowiada o mężczyźnie, któremu dopiero co zaczęło układać się w życiu. Wychodzi na prostą, wspólnie z ukochaną żoną, która mu w tym pomaga. Jednakże harmonię i spokój tego domostwa burzy nocne włamanie do domu głównego bohatera (w tej roli Stephen Dorff), który aby bronić swoją rodzinę chwyta za kij baseballowy i w efekcie chwilowej złości jednym ciosem zabija włamywacza. Dalszych losów możemy się domyślić - zostaje skazany na 3 lata pozbawienia wolności i musi walczyć o przetrwanie w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Już w tej chwili można zarzucić scenarzyście, że fabuła jest sztampowa i co tu dużo mówić - nudna! Poczułem, że po raz n-ty oglądam film „jak żyć, aby przeżyć”. Ale nie poddałem się i oglądałem dalej.
Przez cały czas seansu wyczułem kilka rzeczy, które można zarzuć „Skazańcowi”. Przede wszystkim reżyser, aby podnieść oglądalność, stosuje proste zabiegi jak np. ciągłe bójki które po kilku razach nudzą. Przebiegają w identyczny sposób i jedynie finałowy pojedynek wnosi cokolwiek świeżego. Miałem odczucie, że główny bohater nie do końca wie, jak naprawdę wygląda życie w więzieniu. Nie widziałem w nim kogoś, kto trafił do więzienia lecz... po prostu aktora, który odgrywa kolejną rolę "bo musi". Podobała mi się natomiast postać czarnoskórego porucznika Jacksona, który naprawdę pokazał, kto rządzi w więzieniu i jakie „zagrywki” bardzo często się tam stosuje. Również Val Kilmer, który przecież w latach 90-tych był legendą, i dla którego (teoretycznie) ten film się ogląda, nie powalił mnie na kolana. Zwyczajnie nie pasował do roli mordercy, który zabił siedemnaście osób. Raz, że patrząc na jego postać widz się śmieje zamiast czuć strach, a dwa, po kilku jego „wystąpieniach” poczułem irytację („znowu on?”).
Dlaczego więc pomimo tylu narzekań napisałem, że jestem zadowolony z produkcji Ric'a Romana Waugh'a? A to dlatego że pomimo sztampowej fabuły, słabej gry niektórych aktorów, akcja jest prowadzona bardzo szybko. Nie było długich przerw na niepotrzebną gadaninę, tempo jest naprawdę zabójcze. A to naprawdę duży plus w filmach akcji! Kolejną zaletą jest świetne odwzorowanie klimatu panującego w więzieniu (jest to zasługa, jak już wspominałem Harold'a Perrineau), w którym naprawdę ciężko jest przeżyć szczególnie osobie, która jest tak naprawdę niewinna. Również nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie wspomniał o świetnym przedstawieniu kłopotów rodzinnych, jakie są spowodowane przez niesłuszny wyrok i w następstwie więzienie. W pewnym momencie film mnie zaskoczył, co zdarza się rzadko. Nie spodziewałem się po – co by tu dużo nie mówić – niskobudżetowej produkcji takich zwrotów akcji. Nie spodziewałem się też bardzo profesjonalnie nakręconych scen, które przykuwają uwagę widza!
Ciężko jest podsumować tę produkcję. Przez cały czas czujemy, że przecież to już było. Gra aktorska nie powala tak samo jak fabuła. Ale... wszystkie te wady blakną w obliczu dużych plusów tego filmu. Nie jest to na pewno coś, co chciałbym oglądać na romantycznym wieczorze z dziewczyną ;-), ale jako coś lekkiego i bardzo przyjemnego na samotny wieczór „Felon” sprawdzi się znakomicie. Polecam!