Należy do grona najwybitniejszych filmowych Artystów. Artystów przez duże „A”. Człowiek wielce zasłużony dla światowego kina, twórca niezapomnianych kreacji aktorskich, reżyser licznie nagradzanych obrazów. Ponoć filmem „Gran Torino” Clint Eastwood pożegnał się z aktorstwem. Jeśli to prawda, nie mógł stworzyć lepszej, ostatniej roli.
Walt Kowalski (Eastwood) jest sędziwym weteranem wojny w Korei, aspołecznym ksenofobem, dla którego jedynymi wartościami w życiu są żona oraz samochód, Ford Gran Torino. Gdy umiera towarzyszka życia mężczyzny, a do sąsiedniego domu wprowadzają się azjatyccy emigranci, wydaje się, że u schyłku życia los okrutnie zadrwił z Kowalskiego. Nieoczekiwanie jednak dla niego samego ta nowa sytuacja pozwoli mu przejść niespodziewaną metamorfozę, dzięki której odpokutuje część grzechów, a także wykupi sobie bilet do nieba.
Najmocniejszym atutem „Gran Torino” jest bez wątpienia kreacja Clinta Eastwooda. Jego Walt Kowalski już od pierwszego ujęcia magnetyzuje widza i nie przestaje aż do samego końca. Pełen pogardy wyraz twarzy, ostentacyjne pomrukiwanie czy wypełnione wulgaryzmami słownictwo tworzą z niego odpychającego starca, zaprzeczenie dobrotliwego dziadka z reklam telewizyjnych czy oper mydlanych. Kowalski jest człowiekiem nieprzyjemnym tak bardzo, jak tylko można to sobie wyobrazić. A jednak coś sprawia, że widz czuje do niego nutkę sympatii, rozumie go i się z nim identyfikuje. Być może wpływa na to beztroskie podejście Kowalskiego do otaczającego go świata – bohater wie, że powoli zbliża się kres jego dni, a on nie musi już nic nikomu udowadniać. Czy bowiem sami w codziennym życiu, obserwując podobne zdarzenia do tych przedstawionych na ekranie, nie chcieliśmy zareagować jak filmowy Walt – krótko, treściwie, bezceremonialnie – lecz nie robiliśmy tak ze względu na konwenanse, normy dobrego wychowania czy smaku? A może zwyczajnie brakowało nam odwagi? Kowalski nie ma takiego problemu i mimo tego, że jest rzecz jasna postacią przerysowaną, utożsamia niespotykany model zwykłego-niezwykłego superbohatera, którym czasami pewnie każdy by chciał być.
Historia przedstawiona w „Gran Torino” nie jest wyszukana czy specjalnie oryginalna. To prosta opowieść o zwykłych ludziach i ich zwykłych życiach – jakże daleko jej do blichtru i lukru lansowanego przez Hollywood. Widać to w ponurej scenografii, słychać w dosadnych i ostrych dialogach. Eastwood postawił tu na twórczy minimalizm, zarówno w swoje grze aktorskiej, jak i w pozostałych środkach wyrazu, składających się na całość obrazu. Również dzięki temu widz ma wrażenie, że oglądana historia mogłaby wcale nie być jedynie filmową fikcją.
Produkcja Eastwooda nie jest oczywiście pozbawiona wad. O ile początek istotnie wbija w fotel, tak później napięcie zaczyna spadać. Nie bardzo przypadła mi do gustu metamorfoza bohatera i jego przyjaźń z Azjatami. Obrona słabszych? Jak najbardziej tak, ale już wszelkie tego następstwa, przed którymi początkowo wprawdzie Kowalski starał się bronić, doprowadziły do dość sztampowych rozwiązań fabularnych. Dobrze chociaż, że nietypowe zakończenie w pełni rekompensuje powyższe zarzuty.
„Gran Torino” z pewnością nie jest najlepszym filmem w reżyserskim dorobku Clinta Eastwooda, choć obrazem pozostanie już szczególnym. To tutaj bowiem wspaniały Artysta zagrał swoje ostatnie 116 minut. Pożegnanie w godnym, wielkim stylu!