Według „Słownika wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych” Władysława Kopalińskiego panaceum to „środek uniwersalny, przeciw wszystkim chorobom”. To również tytuł, przynajmniej w wolnym polskim tłumaczeniu, filmu Stevena Soderbergha. Polski tytuł, zresztą bardzo często tak się właśnie dzieje, nie do końca oddaje problem poruszony w produkcji, gdyż w filmie nie mówimy o jednym cudownym leku, tylko o kilku – bynajmniej nie mających nic wspólnego z cudownością. Cóż, przed tłumaczami i polskimi dystrybutorami daleko droga do osiągnięcia perfekcji w tłumaczeniu, czy przydzielaniu tytułów zagranicznym dziełom.
Emily cierpi na głęboką depresję – kilka lat temu jej mąż trafił do więzienia za oszustwa giełdowe i od tego momentu dziewczyna czuje się samotna. Sprawa nie ulega poprawie nawet wtedy, kiedy jej ukochany wychodzi na wolność. Wręcz przeciwnie, depresja się zaostrza, a bohaterka próbuje popełnić samobójstwo. Kiedy nie udaje jej się odebrać sobie życia, trafia na przymusowe leczenie do psychologa, który odkrywa w chorobie Emily drugie dno.
„Panaceum” nie jest może bardzo dobrym filmem, gdyż kilka rzeczy da się przewidzieć, niektóre znowuż są za bardzo naciągane, jednak i tak uważam, że to jeden z lepszych filmów, z jakimi przyszło mi się w tym roku zaznajomić. Jest akcja, gra psychologiczna, rozwiązywanie zagadki i niespodziewany zwrot wydarzeń. Przez dwie godziny czułam się elementem filmu, widzem, który z wypiekami na twarzy śledzi poszczególne zawiązania akcji. A na początku myślałam, że zanudzę się na śmierć. Jak bardzo się myliłam…
Film to gra ze stereotypami amerykańskiego stylu życia – za warstwą okrywającą idealnych i szczęśliwych ludzi kryje się zupełnie inna historia. W USA, zresztą nie tylko tam, jednak w tym kraju jest to najsilniej zarysowane, farmaceutyki (wszelkiego rodzaju poprawiacze humoru, czy pobudzacze) są na porządku dziennym. Idziesz na rozmowę kwalifikacyjną? Zażyj białą pigułkę. Nic się nie chce? Sięgnij po fioletową. Depresja? Załagodzi ją zielona. Jednym słowem – świat w pigułce.
„Panaceum” to nie tylko film o problemach ludzkiej egzystencji, ale również produkcja o ludzkim sprycie i wyrachowaniu. Nie chcę zdradzać rozwoju wypadków, dlatego wspomnę tylko o tym, że w tym dziele nie wszystko jest takie, jakie wydaje się na początku.
Siłą napędową filmu jest gra aktorska. Rooney Mara udowodniła (pamiętna rola Lisbeth), że potrafi grać, wcielić się w najróżniejsze postaci. W „Panaceum” również wzniosła się na wyżyny. Weszła w skórę swojej bohaterki i po mistrzowsku oddała wszelkie emocja (a nawet ich brak) szargające protagonistką. Nie gorszy okazał się Jude Law. Jego postać od razu przypadła mi do gustu – z minuty na minutę okazywała się coraz bardziej ciekawa i złożona. Zwłaszcza pod koniec filmu, kiedy pokazał swoje drugie oblicze.
„Panaceum” to dobry film, który polecam każdemu dorosłemu odbiorcy, lubiącemu skomplikowane historie z przesłaniem. Mnie produkcja przypadła do gustu – zmusiła do myślenia i pokazała inne oblicze życia amerykańskich szczęśliwców. Nie zawiodłam się, wręcz przeciwnie. Zapowiedź nie wywarła na mnie pozytywnego wrażenia. Bardzo rzadko zdarza się, że film jest lepszy niż zwiastun – w tym przypadku jednak tak właśnie było.