„Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” jest remakiem klasyku science fiction z 1951 roku, na który fani gatunku czekali od dawna. W historii kina już nieraz spotykaliśmy kosmitów, jednak miałem wielką nadzieje, że produkcja odświeży ten gatunek. Niestety, jak to mówią – „nadzieja jest matką głupców”.
Na Ziemi ląduje statek kosmiczny, z którego wyłania się człekokształtna postać wraz z robotem. Ludzkość staje w obliczu pierwszego w historii kontaktu z wysłannikami pozaziemskiej cywilizacji. Czy przybywają oni na naszą planetę z misją pokojową?
Zarys fabuły prezentuje się niezwykle interesująco, kusząc nie jednego widza. Dzięki świetnej obsadzie, intrygujących spoilerach, oszałamiających zwiastunach, zostajemy wkręceni w wir kampanii reklamowej. Wydawać by się mogło, że czekają nas dwie niesamowite godziny w kinie. Jakież wielkie jest nasze rozczarowanie po seansie...
Największym walorem produkcji są efekty specjalne, momentami zapierające dech w piersiach. Strona wizualna, to chyba jedyny element, do którego nie można się prawie przyczepić. Sceny nakręcone są z rozmachem, fantazją i pomysłowością, bowiem specjaliści od efektów wykorzystali niemal wszystkie możliwe techniki, by oszołomić widza. Po głębszym zastanowieniu znalazłem jednak słabszy aspekt wizualny, są nimi, jak powiedział jeden z moich znajomych, „wielkie kulki, w tym jedna z Oscarem”, czyli kapsuły kosmitów, które rozśmieszyły mnie do łez.
Dramatycznie wygląda scenariusz obrazu, który jest chyba jego najsłabszą stroną, zawodząc na całej linii. Z każdą kolejną minutą jesteśmy co raz bardziej znudzeni. Za wiele scen wydaje się być zbędnych i niedopracowanych. Narracja prowadzona jest w żółwim tempie, brak w niej nagłych zwrotów akcji czy niespodziewanych zachowań bohaterów. Śmiem twierdzić, że widz już w połowie filmu, bez trudu domyśla się zakończenia. Największą wadą produkcji jest jednak totalny brak ciśnienia, przez co ani przez chwile nie emocjonujemy się tym co widzimy na ekranie. Niewątpliwą zaletą scenariusza jest nieprzegadanie filmu i brak wprowadzenia irytującego patosu (tak jak ma to miejsce na ogół w takich obrazach). Dzięki Bogu scenarzystom nie przyszło również do głowy wprowadzenie wątku miłosnego, który swoją naiwnością całkiem położyłby produkcję.
Zastanawiam się jaki cel przyświecał Derricksonowi podczas tworzenia tego filmu. Chciał zmierzyć się z legendą? Stwierdził, że wspaniałe efekty zastąpią dobrą fabułę? Już jego „Egzorcyzmy Emily Rose” były klapą, jednak swym najnowszym „dziełem” dowiódł, że zawsze może być jeszcze gorzej. Cóż będzie to dla mnie pomocna wskazówka, gdy będę wybierał się na kolejny jego film.
Mieszane uczucia towarzyszą mi przy ocenie obsady. Dobrze wypadł Keanu Reeves, który rozkręca się z minuty na minutę. Pierwsze sceny z jego udziałem wypadają nieprzekonująco, aktor wydaje się być trochę zagubiony rolą małomównego i pozbawionego jakichkolwiek emocji kosmity. Szczególnie w pierwszej części filmu Reeves'owi brakuje magnetyzmu i charyzmy. Na szczęście gwiazdor przypomniał sobie swoje najlepsze chwile, tworząc jedną z najciekawszych kreacji w dorobku. Jest on niewątpliwie najjaśniejszym punktem obsady, podnoszącym ocenę obrazu. Po raz kolejny nie przekonała mnie do siebie Jennifer Connelly, która niestety, tylko świetnie wygląda (jest śliczna). Nie dziwie się jej, że jest bezosobowa i nijaka, skoro gra tak źle napisaną postać. Zawodzą również Kathy Bates i Jaden Smith. Aktorka, która od dłuższego czasu wykazuje zmęczenie aktorstwem, po kolejnych występach w słabiutkich komediach, otrzymała wielką szanse - ciekawą role w superprodukcji, jednak zamiast ją wykorzystać, wbiła sobie kolejny gwóźdź do zawodowej trumny. Bates w żadnym stopniu nie stworzyła kreacji silnej, charyzmatycznej i szaleńczo oddanej krajowi pani prezydent. Smith wbrew szumnym zapowiedzią, jeszcze nie dorasta do poziomu ojca, co więcej, wydaje mi się, że ciężko mu będzie kiedykolwiek to zrobić. Miłym zaskoczeniem jest epizodyczny występ Johna Cleese'a, który całkowicie na poważnie (bez żadnej głupiej miny!), potrafił wzbudzić zainteresowanie widza i dzieje się to pomimo faktu, że już jego rzekome sukcesy (dostał nagrodę Nobla za altruizm biologiczny! Co to jest?!) wydają się być jak z kosmosu – cóż, w końcu to film o kosmitach.
Przyznaje szczerze, że nigdy nie widziałem pierwowzoru z 1951 roku, mimo to jestem niemal pewny, że był zdecydowanie ciekawszy. „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” jest charakterystycznym przykładem przerostu formy nad treścią. Aż żal, że przy tym ogromnym potencjale na świetny obraz, powstał kolejny średniak pozbawiony napięcia i polotu, o którym zapomnimy wkrótce po seansie.