Bardzo mroczny, osadzony w realiach II wojny światowej „Duży zeszyt” mocno odbija od tego, co zazwyczaj oczekujemy, zabierając się za dramaty wojenne. János Szász realizuje swój film twardą, ojcowską, a przede wszystkim bezwzględnie konsekwentną ręką. Pokazuje, że zło tak samo, jak dobro, jest w każdym z nas, obudzone i pielęgnowane czyni z człowieka bestie. I to niezależnie ile ma on lat.
Wbrew pierwszemu wrażeniu „Duży zeszyt” nie jest typowym obrazem wojennym. Wojna stanowi tło dla rzeczywistej fabuły, jaką jest dojrzewające w człowieku zło. Tym bardziej że patrzymy na jego ewolucję na przykładzie dzieci – bliźniaków, którym realia, w jakich się znaleźli, nie pozwoliły cieszyć się przywilejami wieku. Zostają brutalnie wrzuceni w świat dorosłych i z dnia na dzień muszą zrozumieć zasady, jakie w nim panują, aby przetrwać. Ich droga w mrok zaczyna się dosyć niewinnie, patrząc na to, co dzieje się później. Mamy rok 1944. Ojciec chłopców jest wojskowym i musi udać się na służbę. Dostają od niego tytułowy zeszyt, w którym mają zapisywać wszystko, co tylko ich spotka. Można powiedzieć, że stanie się ich kamieniem węgielnym w życiu, które z czasem sami zaczną sobie kreować. Z drugiej strony mamy słowa matki, która oddając ich do domu babki (w tej roli świetna Piroska Molnár) powtarza, aby nie przestali się uczyć. Matczyny nakaz wybrzmiewa przez cały film i jest drugim elementem, który w połączeniu z zeszytem stanie się czynnikiem zapalnym dalszych poczynań bliźniaków. Co zatem musiało stać się, że dwóch wywodzących się z rodziny inteligenckiej braci wyrzekło się okruchów radości, nadziei, dobra i litości zamieniając się w wyzute z uczuć widma, które nie cofną się przed niczym? Na to składa się już o wiele więcej elementów. Pierwszym będzie bolesne rozstanie z ukochaną matką. Później dochodzi, nazywana przez lokalnych „wiedźmą”, babcia, która szczerze zasłużyła sobie na ten przydomek. Głód, zimno, brak miłości, rozczarowanie dorosłymi, a niemal wszystko to wpisuje się w realia wojenne, które popychają ich do kolejnych kroków, ku zatraceniu człowieczeństwa po to, aby przetrwać. Chłopcy sami wymyślają sobie lekcje, które mają ich wyszkolić, m.in. brutalnie okładają się, aby przyzwyczaić się do bólu, odmawiają jedzenia, aby pokonać głód, palą list matki, bo pamięć o niej boli. Szkoła życia to dla nich za mało. Dokładają sobie sami, czyniąc z siebie bestie. Wiedzą, że na świecie za płotem jest wojna, ale nie do końca to przecież rozumieją. Jednak tworzą sobie swój własny, paralelny i równie okrutny świat, co ten na zewnątrz. Jest jakby samo nakręcającym się podsystemem, który rośnie siłą większego systemu – dorosłych. Bo to właśnie ich działania nakręcają ową spiralę bliźniaków.
Pojawiające się w filmie postaci, są mniej lub bardziej przerysowane, co z początku wydaje się tandetne, ale w kolejnych scenach będą musiały brutalnie odpokutować za swoją kiczowatość. Tym zabiegiem Szász wprowadza elementy bajkowości do swojego obrazu. Mamy straszną Babę Jagę, która wypisz wymaluj jest odzwierciedleniem tej z bajek braci Grimm. Gruba, brzydka, wredna, ma swoje skarby, którymi napawa się w towarzystwie mocnych trunków i żyje w chacie na skraju miasteczka. Wprowadza się do niej niemiecki wojskowy wysokiej rangi, który jak na Niemca z Wehrmachtu przystało, powinien być czarnym charakterem i w istocie nim jest, chociaż jego niezdrowe ciągoty do młodych chłopców uratują naszym bohaterom skórę. I chyba najbardziej drażniąca w swym przerysowaniu, choć barwna postać jedynej przyjaciółki bliźniaków – lokalna wariatka z rozszczepioną wargą. To tak jakby jeszcze trzeba było napisów na dole. Ale i jej nie będzie pisane wieść spokojnego i szczęśliwego żywota. Plejadę bohaterów dopełniają zboczony proboszcz i jego pięknie aryjska gosposia, która – co tu dużo mówić – najchętniej z miejsca wykorzystałaby chłopców, a poza tym pała nienawiścią do Żydów. Skoro już jesteśmy przy temacie, to jedynym przyzwoitym człowiekiem w całej opowieści jest stary żydowski szewc… Wydawać by się mogło, że reżyser poszedł bardzo oklepanym szlakiem. Jednak całość wypada nietuzinkowo, a to przede wszystkim za sprawą wiszącej nad nimi atmosfery klęski, duszącej zgnilizny, która wychyla się z każdego kąta i spaja kolejne sceny. Świetne ujęcia i kolorystyka nie daje nam ani na chwilę zapomnieć, że dzieje się złe, a do tego dochodzi prowadzona z offu narracja chłopców czytających zapiski z zeszytu i przewijające się w rytm słów pochodzące z niego obrazy, które w połączeniu z dziecięcym pismem mocno kontrastują z tym, co dzieje się na ekranie. Zakończenie jest o tyle zaskakujące, co nie do końca jasne. Nie chcąc zdradzać więcej, powiem tylko, że pytanie „dlaczego?” wyrwie wam się samo.
Mimo elementów baśniowości w „Dużym zeszycie” daleko mu do urzekającej historii dla dzieci. Mroczny to najlepsze określenie tegorocznego węgierskiego kandydata do Oscara. I ma duże szanse w wyścigu po statuetkę, patrząc nie tylko na samą fabułę, ale również fantastyczną realizację, w szczególności zdjęcia. Nie jest to film dla każdego, bo po wyjściu z kina, czuje się ciężar tego obrazu, co powinno być paradoksalnie najlepszą rekomendacją.