Trzeba napisać prawdę. Film „365 dni” na podstawie erotycznej powieści Blanki Lipińskiej odniósł niebywały sukces. Świetny wynik frekwencyjny w kinach (byłby jeszcze lepszy, gdyby nie lockdown spowodowany pandemią) i znakomite wyniki na międzynarodowym Netfliksie. Nośna, bulwersująca tematyka i nieźle skrojona kampania reklamowa zrobiły swoje. I znów trzeba napisać prawdę. Pomimo sukcesu i szumu medialnego „365 dni” to niezwykle słaba, nieudana próba stworzenia filmu erotycznego.
Historia „365 dni” przedstawia się następująco… piękna Laura, wyjeżdża na wakacje do Włoch ze swoim nudnym narzeczonym. Tam spotyka głowę rodziny mafijnej, Massimo (och, skąd to imię?). On bez chwili wahania porywa ją, gdyż wierzy, że są sobie przeznaczeni. Szukał jej od wielu lat. Teraz ma jedno zadanie: rozkochać ją w sobie i rzucić jej cały świat do stóp. Laura ma 365 dni, aby pokochać włoskiego mafioso. No cóż… fabuła jest absurdalna. Szczerze przyznam, iż dopiero opisując ją powyżej, zrozumiałam jak mocno.
Ciężko w ogóle pisać tutaj o filmie fabularnym. „365 dni” bardziej balansuje na granicy teledysku i spotu reklamowego. Brakuje totalnie reżyserii, scenariusza, tempa historii. Pewnie duża zasługa w tym książkowego pierwowzoru, ale przeniesienie tak słabo napisanej historii na język filmu potęguje jedynie braki i niedociągnięcia opowieści. Lipińska przelała na papier swoje marzenia i fantazje erotyczne, nie posiadając żadnego warsztatu. Powstał niestety twór, który jest odzwierciedleniem właśnie sennych marzeń erotycznych. Podobnie do struktury snu cała opowieść jest chaotyczna, ma mnóstwo dziur fabularnych. Niestety nie jest to zabieg zamierzony, a po prostu słaby kunszt autorki. Na osłodę dostajemy za to przyzwoicie ładne zdjęcia. Operator Bartek Cierlica jest chyba miłośnikiem dronów, z których korzysta wręcz w nadmiarze. Dzięki temu „365 dni” staje się trochę katalogiem reklamowym biur podróży. Oprócz urokliwych pejzaży, twórcy filmu raczą nas ujęciami z wielu sklepów czy salonów SPA. Po dłuższej chwili zaczynamy rozumieć, że głównej bohaterce raczej nie zależało na wielkiej miłości i rozkoszach cielesnych, a po prostu na złotej karcie kredytowej.
I tutaj właśnie widzę największą słabość „dzieła” Barbary Białowąs. Para głównych bohaterów jest nakreślona grubą kreską. Brak w nich emocji, uczuć, charakteru i ludzkich odruchów. Jeśli przeanalizujemy postępowanie głównej bohaterki to mogłaby się stać bohaterką przeboju Kanye Westa i Jamie’ego Foxxa z roku 2005 czyli „Gold Digger”. Bo tak naprawdę Laura jest ucieleśnieniem kobiety złej do szpiku kości. Charakteryzuje ją płytkość, materializm, wulgarność i głupota. Jej zachowania są niezrozumiałe. Jej reakcja na porwanie może jedynie wywołać uśmiech zażenowania. Kobieta bardzo szybko odnajduje się jako "uprowadzona". Może dlatego, że jest przetrzymywana w luksusowej willi, a jej oprawcą jest przystojny Włoch? Wątpię czy byłaby tak spokojna, gdyby trafiła do stęchłej komórki zabitej deskami, więziona przez pana, który nie ma aparycji włoskiego Adonisa. Na pewno syndrom sztokholmski nie przyszedłby jak za pstryknięciem palca. Niby na początku opowieści, w jednej scenie, Laura ukazana jest jako kobieta sukcesu, ale szybko znika ten obraz, a dostajemy wulgarną, tandetnie (choć drogo) ubraną utrzymankę.
Najbardziej uderza sekwencja, gdy Massimo na jakiś czas znika z jej życia, a ona wraca do Warszawy. Nawet przez myśl nie przejdzie jej powrót do pracy, za to zakupy, luksusowe zabiegi kosmetyczne i szampańskie imprezy ukoją jej „złamane” serce. Smutny obraz popkulturowej kobiecości. Oczywiście „365 dni” inspirowane były zagraniczną serią o Greyu. Choć pierwowzoru również nie można zaliczyć do arcydzieł, to jednak przy zderzeniu z polskim obrazem naprawdę dzielnie się broni, a zwłaszcza główna bohaterka. Przynajmniej Anastasia Steele miała godność, wrodzoną niewinność, ambicje i swoje pasje. Można powiedzieć, że jej niemiłosiernie bogaty mąż kupił jej wydawnictwo, ale jednak miała ona wolę codziennie przychodzić tam i pracować. Główna postać męska w „365 dni” jest również groteskowa i nierzeczywista. Niby zły chłopiec, ale wiadomo że „łobuz kocha najbardziej”. Tutaj strzeli, tutaj zgwałci, tutaj porwie, tutaj zabija bez mrugnięcia oka, ale poczciwy z niego gość, wiadomo dzieci i kobiet nie skrzywdzi. Niestety twórcy filmu nie wysilili się, żeby choć trochę poznać struktury mafii. Dlatego dostajemy naprawdę mafijne popłuczyny. Myślę, że miłośnicy kultowej gry „Mafia” dostępnej na takich nośnikach jak na przykład Commodore 64, stworzyliby bardziej wartościowy i dogłębny obraz mafijnej rodziny.
Tak, postacie są karykaturalne. Nawet dobry aktor nie mógłby zagrać tego dobrze. Niestety Anna-Maria Sieklucka oraz Michele Morrone nie są dobrymi aktorami, jeśli w ogóle nimi są. Sieklucka prywatnie to prześliczna kobieta, w filmie odebrano jej wdzięk i świeżość stylizacją na „Blankę Lipińską”. Do tego niestety jej umiejętności aktorskie są żadne. Sama nie wie czy jej postać ma być niewinną dziewczyną czy wulgarną kurtyzaną. Jej warsztat też jest ubogi. To, co można zapamiętać z jej gry to niepokojąca praca gałek ocznych w scenach erotycznych. Naprawdę czasami ma się wrażenie, że jej oczy obrócą się o 180o. Czasem nawet ma się nadzieję, że Białowąs zaszalała w swojej wizji filmowej i jej nowe „dzieło” zamieni się w film inspirowany „Egzorcystą”. Niestety. Momentami zaś zastanawiać się można czy ekipa produkcyjna zatrudniła na planie okulistę na cały etat, martwiąc się o zdrowie swojej gwiazdy. Annie-Marii Siekluckiej partneruje Michele Morrone. Bardziej model niż aktor. Dzięki udziałowi w polskiej produkcji zyskał ponad 10 milionów followersów na Instagramie oraz kontrakt reklamowy z kultową marką Dolce & Gabbana. Naprawdę dobry z niego model, na zdjęciach przekonuje. Jednakże kino nie należy do jego medium. Morrone jest dowodem, że mężczyzna może mieć prawie wszystko (wzrost, muskulaturę, włoską urodę), ale gdy się nie ma charyzmy wypada się niezwykle słabo na ekranie. Wolę stokrotnie Williama Defoe czy Vincenta Cassele’a, którzy nie posiadają katalogowej urody, ale poprzez swoją charyzmę potrafią zagrać największych uwodzicieli.
Problem tkwi też w tym, że pomiędzy dwójką bohaterów nie ma chemii. Nie ma prawdziwej namiętności czy zwierzęcego pożądania. Dlatego też te najbardziej wyczekiwane sceny seksu pomiędzy nimi są naprawdę poprawne, ale nie ma w nich tego czegoś. Czy są odważne? Dla znawców kina są to tylko popłuczyny erotyczne. Kino erotyczne miało się dobrze od zawsze. Seks w kinie w ostatnich kilkunastu latach zaczął był tematem tabu. Dla zwolenników polskich komedii romantycznych, taka ilość scen intymnych może szokować. Dla miłośników kina każdy przeciętny film akcji lat 80. i 90. ociekał bardziej erotyzmem i miał „te” momenty” niż „365 dni”. Nie mówiąc już tutaj o dziełach naprawdę kultowych jak „Nagi instynkt”, „Ostatnie tango w Paryżu”, „8 i pół tygodnia”, „Emmanuelle” czy kontrowersyjna twórczość Andrzeja Żuławskiego. W tych filmach czuć namiętność, pożądanie, szaleństwo. Zaś „365 dni” to tylko pewna wizja erotyczna bazująca na wiedzy zdobytej, nie gdzie indziej jak w filmach pornograficznych. Dla mnie zachwyt tak dużej ilości widzów nad tym tworem, jest znakiem, że w Polsce potrzebna jest większa edukacja seksualna społeczeństwa. Seks nie może być tematem tabu. Nie można wpisać go w popkulturowe stereotypy. Nie powinno się wiedzy na temat seksu czerpać z filmów pornograficznych czy właśnie „365 dni”. Seks powinien być naszą niezwykłą codziennością, zaś w kinie powinien inspirować, oburzać, zostawiać widza nieobojętnym.
Podsumowując, „365 dni” to bardzo zły film(?). Z bardzo złym przekazem. I nie chodzi o seks. Seks sam w sobie jest dobry. Zaserwowany w dobrym filmie potrafi być znakomity. Polecam więc…„Nagi instynkt”, „Ostatnie tango w Paryżu”, „8 i pół tygodnia” czy „Emmanuelle”. Nie warto tracić czasu na złe filmy, które chcą sprzedać nam wizję stereotypowego seksu.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Next Film - dystrybutorem filmu na DVD.