„Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść, niepokonanym" - śpiewał w swoim nieśmiertelnym przeboju Grzegorz Markowski. Umiejętność zakończenia pewnego etapu kariery i płynnego przejścia w kolejny cechuje tylko największych artystów. Czasem jednak nawet oni popełniają błąd i niepotrzebnie wracają do starych zajęć, ze skutkiem, który przynosi nie tylko zawód zagorzałym fanom, ale także pewnie nieporównywalnie większą frustrację samym zainteresowanym. Niepotrzebnie do koszykówki wracał Michael Jordan, mistrz kierownicy Michael Schumacher popełnił błąd, gdy miast spokojnie cieszyć się emeryturą, zasiadł „za kółkiem" srebrnego bolidu Mercedesa. Historia boleśnie zweryfikowała także powrót do muzyki genialnej Whitney Houston czy ostatnie reżyserskie popisy Francisa Forda Coppoli. Tym razem przyszła kolej na Mela Gibsona. Co prawda nigdy nie zbliżył się on w swojej profesji do poziomu wyżej wymienionych, jednak biorąc pod uwagę fakt, iż był jednym z najbardziej wziętych aktorów hollywoodzkich lat 90., jego powrót do aktorstwa można określić najłagodniej jako „całkowitą porażkę".
Wyczekiwany przez ostatnie 6 lat come back gwiazdora przypadł na produkcję „Egde of Darkness" (celowo pomijam tu polski tytuł, ponieważ musiał być on przetłumaczony przez człowieka, który z filmem tym nie miał najmniejszej styczności). Najnowszy obraz Martina Campbella (reżysera m.in. „Casino Royale") to w zasadzie nie klasyczny film, ale bardziej zlepek scen połączonych bez ładu i składu, próbujący nieudolnie udawać wciągającą historię, będącą połączeniem thrillera i dramatu rodzinnego. Wszystko zaczyna się obiecująco: w tajemniczych okolicznościach zastrzelona zostaje córka detektywa Thomasa Cravena (Gibson), która umiera na oczach zrozpaczonego ojca. Taki punkt wyjścia sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z filmem zemsty, której za wszelką cenę szukać będzie bohater lub kryminałem, opisującym żmudne próby doszukania się prawdy o zagadkowej zbrodni. Krwawej vendetty nie uświadczymy, bo policjant zwyczajnie nie jest nią zainteresowany. Co do samego śledztwa i jego rezultatów, to nie interesuje ono natomiast scenarzystów oraz reżysera, a tym samym także i nas, ponieważ piętrzące się z minuty na minutę scenariuszowe niedorzeczności skutecznie odbierają jakąkolwiek przyjemność z oglądania produkcji. Już po około dwudziestu minutach projekcji wziąłem przykład z twórców i podobnie jak oni stałem się całkowicie obojętny na wydarzenia prezentowane na kinowym ekranie.
Mamy zatem naciągany spisek rządowy, kilka bezbarwnych czarnych charakterów oraz zbolałego Gibsona, który w nadmiernej mimice twarzy przypomina czasem Leslie Nielsena z serii „Naga Broń". Jeśli z taką starannością aktor ten w dalszym ciągu będzie dobierał kolejne role, to myślę, że tym razem na kolejnej sześcioletniej aktorskiej emeryturze się nie skończy. Najlepiej jednak, gdyby Mel zwyczajnie wrócił do reżyserowania. Bo każdy jego film mógłby obdarować klimatem ze sto gniotów takich jak „Egde of Darkness"...