W „Czarnym łabędziu” Darren Aronofsky ponownie zanurza się w swój mroczny i skomplikowany świat, zarówno niepokojący, jak i fascynujący, piękny i ociekający brzydotą. Ten film to jakby kontynuacja „Zapaśnika”, jej pokręcona druga część, choć dużo bliżej jej momentami (głównie wizualnie i koncepcyjnie) do „Requiem dla snu”, którym zachwycaliśmy się dekadę temu. Aronofsky nie tylko zręcznie żongluje tu swoimi znakami firmowymi, ale wspina się na wyżyny sytuacji z pogranicza jawy i snu: rozmytych, przerażających i drastycznie wyrazistych.
Nina, główna bohaterka „Czarnego łabędzia” to postać, u której właściwie każda sfera życiowa jest na jakimś poziomie zła czy patologiczna. To 27-letnia baletnica, hodowana w zamkniętym mieszkaniu przez niespełnioną na tym samym polu i zapomnianą matkę-perfekcjonistkę, która kontroluje każdy fragment jej życia i układa do snu w różowym pokoju pełnym pluszowych zabawek. Wróć. Nina nie ma życia. Niepewna, psychicznie słaba, wszystkie swoje siły i emocje wkłada w balet i czeka na jedną upragnioną rolę. I dostaje ją, choć musi pierwszy raz w życiu powalczyć, praktycznie wyżebrać ją u reżysera, ale też nie dopuścić, żeby sprzątnęła ją sprzed nosa młodsza i frywolniejsza Lily. Rola Białego Łabędzia jest idealna dla niewinnej Niny, ale wiele czeka ją katorżniczej pracy, żeby zagrać także jej złą siostrę. Przeobrażenie zachodzi jednak nie tylko wtedy, kiedy dziewczyna ma na nogach baletki. Czerń zdaje się pochłaniać biel cały czas. I wszystko nagle staje się wyraźniejsze.
„Czarny łabędź” zaskakuje przede wszystkim niejednoznacznością. Gatunki mieszają się bardzo szybko, ale żaden nie wydaje się przeważać. Kiedy sportowy dramat ustępuje miejsca psychologicznemu thrillerowi, a ten z kolei wydaje się znikać pod płaszczem niemal horroru, to zaraz wszystko stabilizuje się, nie dochodzi do żadnych przegięć czy nonsensów. Aronofsky robi jak zawsze kino stylowe, trzymające mocno w napięciu i przerażające. Choć wątki fantastyczne chcą się za wszelką cenę uwolnić, a tajemne moce przejąć kontrolę, to „Czarny łabędź” jest przede wszystkim filmem o ludziach – ich słabościach, problemach, morderczej pracy, zazdrości, miłości i nienawiści.
Film Darrena Aronofsky’ego nie miałby takiej mocy, gdyby nie znakomite kreacje aktorskie. Przede wszystkim czapki z głów przed Natalie Portman – rola Niny to dla niej na pewno pewien rodzaj przełomu, sygnał, że oto jest, dojrzała i mogąca zagrać dosłownie wszystko. Wcześniej na ekranie widzieliśmy ją w różnych kreacjach, zawsze urzekała i roztaczała pewien rodzaj ciepła, w jej grze nigdy nie było fałszu. Były to jednak role drugoplanowe, powierzchowne, mało znaczące. „Czarny łabędź” to chyba największa rola Portman od czasu „Leona Zawodowca”, ale tym razem dużo bardziej świadoma.
Trzy inne kobiety urzekają w balecie Aronofsky’ego: Mila Kunis, która już w swoim poprzednim filmie („Księga ocalenia”) pokazała, że naprawdę potrafi grać, tu z Portman wchodzi w zmysłową relację, stając się jej lustrzanym odbiciem, Barbara Hershey, urzekająca i pamiętana głównie dzięki roli Lee, siostry Hannah z filmu Woody’ego Allena, a także Winona Ryder jako Beth, która wypadła z baletowej gry. Kapitalny jest też Vincent Cassel, ale tę elektryzującą kreację po prostu trzeba zobaczyć na ekranie.
Jaki jest „Czarny łabędź”? Przepiękny. Te 108 minut baletu, szaleństwa, zazdrości i namiętności emocjonują i przytłaczają. Każdy detal w tym filmie pieści oko widza, każdy dźwięk (bez niespodzianek Czajkowskiego na warsztat wziął stały współpracownik reżysera, Clint Mansell) wywołuje na plecach ciarki. Aronofsky nie traci pozycji, zachwianej przekombinowanym „Źródłem”, ale utrwalonej świetnym „Zapaśnikiem”. Znów wzlatuje ponad poziomy, a i widzowi powoli zaczynają wyrastać skrzydła.