Prawdziwa sztuka wymaga poświęcenia, pasji i szaleństwa. Tylko całkowicie się w niej zatracając można stworzyć coś poruszającego i uniwersalnego. Coś co przetrwa dłużej niż sam artysta, niezależnie od miejsca i czasu wzbudzając na nowo żywe emocje i zachwyt. Doskonałość. Ponadprzeciętność. Sława. Zachwyt i uznanie. Ale to tylko jedna strona medalu. Po drugiej znaleźć można nieludzki wysiłek, nieugiętą wolę i chorobliwe ambicje, całkowite zatracenie w dążeniach do ideału, którego nigdy nie da się tak naprawdę osiągnąć. Wystarczy przyjrzeć się bliżej twórczości kilku naprawdę wielkich artystów. Zawsze naznaczone są ponadprzeciętnym talentem, charakterem i pasją, ale też nieustannym, gorączkowym dążeniem do tworzenia czegoś nowego, lepszego. Prawdziwa pasja nie pozwala nigdy stanąć w miejscu, nawet gdy wybrana droga prowadzi do samodestrukcji.
O tym właśnie jest „Czarny łabędź”. Aronofski przedstawia nam historię młodej baletnicy, ale tak naprawdę mógłby to być każdy, kto całkowicie poświęca się swojej pasji. Nina (Natalie Portman, która ma duże i zasłużone szanse na Oscara za tę rolę) jest bardzo dobrą tancerką. Jest doceniana, ale jednak prawdziwie nie zachwyca i nie porusza. Jej ruchy są precyzyjne, dopracowane, poddane całkowitej kontroli. Podobnie jak ona sama. Wszystkie negatywne emocje ukrywa w najgłębszych zakamarkach swojej świadomości. Przed światem, nadopiekuńczą matką, ale też samą sobą. Jednak dla uzyskania wymarzonej podwójnej roli w „Jeziorze Łabędzim” będzie zmuszona do tego, by uwolnić to, co dotychczas tak głęboko w sobie skrywała. Okazuje się jednak, że ciemna strona charakteru trzymana tak długo w ryzach, dopuszczona raz do głosu może zawładnąć nią całkowicie. Nie tylko na czas potrzebnej jej przemiany do roli Czarnego Łabędzia, ale także poza sceną. Nowe, obce jej dotychczas emocje żarzą się powoli w stosunkach z jej chorobliwie nadopiekuńczą matką. Podgrzewają atmosferę indywidualnych prób z reżyserem przedstawienia (niezwykle pociągający Vincent Cassel), by wybuchnąć z całą gwałtownością w relacjach ze zdolną, i przy tym pełną temperamentu konkurentką na scenie – Lily (Mila Kunis). Wypełnione cierpliwą pracą i monotonią życie, pełne perfekcjonizmu, ale trzymające pasję pod kontrolą staje coraz trudniejsze do kontynuowania. Gdy powoli staje się coraz bardziej oczywiste, że Nina nie ma do niego powrotu, nie ma też już nic do stracenia. Pozostaje tylko droga zatracenia prowadząca na sam szczyt albo do upadku. A być może do obu, jak w przypadku jej poprzedniczki - Beth (Winona Ryder)?
„Czarny łabędź” elektryzuje. Hipnotyzuje zdjęciami już od pierwszej sceny. Uwodzi muzyką. Szelestem strojów i sznurowanych balerinek. Skrzypiącym pod nogami baletnic parkietem. Drażni zmysły raczej wyczuwalnym, niż możliwym do usłyszenia odgłosem naciąganych mięśni, ścięgien, przeciążanych w tańcu stawów. Ale jest to tylko wstęp dla naszych zmysłów, przed schizofreniczną podróżą, w którą zabierze nas umysł Niny. Podobnie jak ona, w pewnym momencie nie wiemy już, co jest jego onirycznym wytworem, a co rzeczywistością. Jednak niezależnie od tego, całkowicie zahipnotyzowani dajemy się jej pochłonąć.