Chyba każdy pamięta znakomitego Jeana Reno w roli zawodowego mordercy w kultowym dziś już filmie Luca Besona. Także w „Ostatnim zleceniu” pojawia się podobna postać zabójcy. Jest nim Joe (Nicolas Cage), człowiek znikąd, o nieznanej przeszłości. W toku fabuły odbiorca dowie się jedynie, że odtwórca głównej roli przyjeżdża do Bangkoku w celu wykonania zleceń, jakie otrzymuje od szefa tamtejszej mafii. Joe to człowiek z zasadami, ale pozbawiony skrupułów, przynajmniej takie sprawia początkowo wrażenie. Nie nawiązuje kontaktów ze współpracownikami, nie zadaje pytań. Odbiera wiadomość, po której każdorazowo, bez zastanowienia dokonuje egzekucji. Do czasu. Joe odkrywa swoją prawdziwą twarz przed młodym Tajlandczykiem o imieniu Kong, którego w niedługim czasie stanie się nauczycielem. Dlaczego taka przemiana? Otóż dla Joe liczy się spojrzenie. Po oczach bohater rozpoznaje charakter danej osoby. Nie oznacza to bynajmniej, że Joe posiada jakieś nadprzyrodzone zdolności. Po prostu zna się na ludziach. W przerwie pomiędzy zleceniami Joe znajdzie i czas na miłość. Jego uwagę przyciągnie urocza, niema aptekarka. Niestety wspólne szczęście nie będzie im na długo pisane, a wszystko za sprawą ostatniego zlecenia.
Fabuła w „Bangkok Dangerous” nie zachwyca i nie zaskakuje. Odnajdziemy tu standardowy, w tego typu filmach, motyw porwania. W tarapatach znajdą się bowiem Kong i jego sympatia, a z opałów odratuje ich oczywiście Joe. Nie można natomiast zarzucić filmowi statyki akcji. Pojawiają się gonitwy, bijatyki, ucieczki i tym podobne. Wszystko oczywiście w tle Bangkoku, który jak informuje nas oryginalny tytuł filmu, rzeczywiście okazuje się niebezpieczny, pełen mafijnych porachunków. Ogólnie film dobrze jest obejrzeć, kiedy mamy ochotę odpocząć od zawikłanych historii przesiąkniętych patosem lub od ociekających krwią niby-horrorów. W „Ostatnim zleceniu” zobaczymy sceny bardziej pikantne, w których nieodporny widz zasłoni oczy, ale wiele ich nie będzie. Z resztą chyba dobrze.
Kolejna zaś kwestia to dialogi i scenariusz. Niestety do innego typu kreacji aktorskich przyzwyczaił mnie Nicolas Cage w takich filmach jak „Twierdza”, „Miasto Aniołów” czy „Zostawić Las Vegas” . Nie będę krytykować tu samej gry Cage’a, bo moim zdaniem to po prostu dobry aktor na złym miejscu. Ze swoją twarzą, mimiką, zimnym spojrzeniem mógł świetnie wcielić się w postać płatnego mordercy, gdyby nie scenariusz, który w kilku miejscach trochę mnie zaskoczył, niestety nie w sensie pozytywnym. Idiotyczna jest, w moim mniemaniu scena, kiedy to twardziel, maszyna do zabijania po niewielkim zadrapaniu od razu biegnie do najbliższej apteki, by zakupić specyfik na owa „straszną” ranę. A w tym miejscu jego wybawienia, spotyka akurat miłość swego życia – niemą farmaceutkę. Morderca prawdziwy, na miarę wspomnianego już bohatera Luca Besona, nawet by takiej rany nie zauważył. Dlatego Joe może być jedynie cieniem Leona.
Nie całkiem poważny scenariusz w połączeniu z poważną kreacją, jaką próbuje stworzyć Cage powodował ciągle zgrzyty i w ostatecznym efekcie pozostał mi bagaż mieszanych uczuć, co do tego filmu. Niemniej jednak nie jest to film zły, na pewno wart obejrzenia, ale tylko raz.