Kino hiszpańskie ostatnich lat, choć miejscami ciekawe, nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału. Kiedy myślimy o filmach stamtąd, to w głowie robi się aż ciasno od tytułów. Jednak po chwili uświadamiamy sobie, że obrazy, które przywołujemy, to produkcje z Meksyku, Wenezueli czy Argentyny. Oczywiście wszystkie kraje latynoskie, choć często tak od siebie różne, łączy pewien sposób widzenia świata i specyficzna wrażliwość. Ale Hiszpania to jednak Europa, ze wszystkimi tego konsekwencjami i nie możemy mówić, że to bez znaczenia. Oczywiście ignorancją byłoby stwierdzenie, że nie kręci się obecnie w Hiszpanii dobrych filmów. Wiadomo, zaraz każdy krzyknie „Almodóvar!”, ale on akurat wypracował niezwykle charakterystyczny styl i stał się już legendą z podręcznika historii kinematografii. Potrzeba nowego, oryginalnego spojrzenia, świeżej krwi, kogoś, kto w odczuciu Hiszpanów będzie bardziej „nasz” niż „ich”. Bo nie da się ukryć, że Pedro Almodóvar, mimo swojego głębokiego patriotyzmu, stał się już obywatelem świata, zbyt dużym na zamykanie go w granicach jednego państwa. Godnie zastąpił Buñuela i trwa na tronie od lat, ale teraz hiszpańskie kino łaknie kolejnej zmiany warty. Kandydatów jest niewielu, ale dzieła niektórych, jak np. Alejandro Amenàbara czy Isabel Coixet utwierdzają widza w przekonaniu, że coś drgnęło i w niedalekiej przyszłości jest na to szansa.
W 2006 roku do tej grupy zdawał się dołączać Daniel Sánches Arévalo. Jego „GranatowyPrawieCzarny”, doceniony został niemal wszędzie i bardzo słusznie – ten dość zabawny, choć jednak dramat o poszukiwaniu samego siebie pokazał coś nowego. Był z jednej strony bardzo serio, z drugiej „po czesku” absurdalny i komiczny, ale jednak prawdziwy i wcale nie banalny. W zeszłym roku (roczny poślizg przy filmach włoskich i hiszpańskich to u polskich dystrybutorów standard) reżyser zaprezentował publiczności następcę swojego debiutu, film „Gordos”. I niestety na razie, przez owych „Grubasów” odpada z wyścigu.
Mimo że „Grubasy” kontynuują charakterystyczny styl Arévalo i mówią ironicznie o problemach ważnych, to reżyser popełnia grzech niemal śmiertelny – kopiuje właśnie Almodóvara pasjami, przy czym nietrudno zgadnąć jak na tym wychodzi. Poza tym nie można nie zauważyć niespójności filmu. Składają się na niego oddzielne historie (osią filmu jest grupa terapeutyczna dla ludzi z nadwagą), niby powiązane, ale jednak nie dość mocno. Potraktowane solo także nie mają siły przebicia. Może w krótkich metrażach każda z nich sprawdziłaby się jako tako (Arévalo jest przecież specjalistą w tej dziedzinie, popełnił ich już osiem), ale tutaj coś zdecydowanie kuleje. Dłużyzny widoczne są gołym okiem, a wrażenie, że już to gdzieś widzieliśmy unosi się niezdrowo w powietrzu.
Najbardziej boli chyba w „Grubasach” świadomość straconej szansy. To film z teoretycznym potencjałem. Nośny temat, nie banie się dosłowności i obnażanie okrutnej prawdy o otyłości, jako współczesnej chorobie społecznej. Wreszcie świetna gra aktorów. Antonio de la Torre, który występuje we wszystkim, czego Arévalo się dotknie, tu znów błyszczy i daje z siebie wszystko, a urokliwy Roberto Enríquez jest tak dobry w byciu złym i dobrym równocześnie, że widzowi doprawdy trudno się zdecydować czy go lubić, czy wprost przeciwnie. Ale to i tak wszystko na nic, bo zarówno oni, jak i reszta obsady dostają do grania scenariusz (również autorstwa Arévalo) niedopracowany, ze źle położonymi akcentami, po prostu nudny. Przekłada się to na przeciętny społeczny dyskurs o wielowątkowym, trochę wyświechtanym już schemacie. I nic to, że czasem delikatny uśmiech zagości na naszych ustach, skoro przez większość seansu i tak spoglądamy na zegarek. Mówiąc więc uniwersalnym filmowym językiem „Gwiezdnych wojen”, Arévalo, który kilka lat temu był nową nadzieją hiszpańskiej kinematografii, dziś pozostaje jedynie jej mrocznym widmem. Mimo wszystko mam nadzieję, że skontratakuje, powróci i nie będzie już więcej klonował.