Są filmy, których po prostu nie wypada nie obejrzeć.
Nieważne, że nie są wyśmienite, nie zdobędą uznania krytyki czy nie zostaną
obsypane Oscarami. Liczy się to, że dzięki nim widz dozna szoku, otrzyma
odpowiednią dawkę rozrywki i wyjdzie z sali kinowej z uśmiechem na twarzy.
Ważne są wrażenia, zwłaszcza te pozytywne. A właśnie takie zapewniła mi komedia
Setha Rogena oraz Evana Goldberga pod tytułem „To już jest koniec”.
James Franco urządza niezapomnianą imprezę. Dosłownie.
Okazuje się bowiem, że podczas jej trwania Bóg postanowił ukarać grzeszników,
zsyłając Apokalipsę. Trzęsienia ziemi, żądne krwi demony i kanibale to tylko niektóre
z niebezpieczeństw czekające na bohaterów. Protagoniści pragną znaleźć wyjście
z tej nieciekawej sytuacji, jednak nie jest to takie proste.
Przeważnie zaczyna się od opiewania (albo gajenia) fabuły,
jednak tym razem napiszę o czymś innym – o muzyce, która podbiła moje serce.
Problem pojawia się w chwili, kiedy nie mogę za dużo się o niej rozpisywać.
Dlaczego? Bo to byłby jeden wielki spoiler, psujący całą frajdę z odkrywania (a
raczej słyszenia) kawałków znanych i lubianych piosenek pojawiających się w tej
produkcji. Wierzcie mi, gdy obejrzycie film, a zwłaszcza zakończenie, które do
tej pory wywołuje uśmiech na mojej twarzy, będziecie wiedzieć co miałam na
myśli. Pamiętacie „Millerów”? A raczej scenę po napisach? Prawie cały „To już
jest koniec” to właśnie taka partia muzycznych niespodzianek. Bezcenne i nie do
zapomnienia.
To teraz wrócę do… fabuły. W sumie to odczuwam jej lekki
brak, ponieważ produkcja to jedna wielka zabawa z odbiorcą – impreza z
apokalipsą w tle. Są wybuchy, śmieszne żarty i zwariowany pomysł, który nie
trzyma się kupy. Ale właśnie o to chodzi – tutaj nie ma rozpisanego
scenariusza, ten film to skok na bungee – jedna wielka dawka adrenaliny.
Takiej, której nie zapomni się przez bardzo długo. To produkcja o walce z
apokalipsą, demonami, własnymi kumplami, ale przy tym wielka irracjonalna przygoda.
Aż trudno złapać oddech.
Tu nie chodzi o opowiadaną historię, tu dominują cięte
dialogi, wesołe przygody i zakręcone wydarzenia. Filmowe tornado wciąga, a
dokładniej wsysa nic niepodejrzewającego widza. Czuję się wypluta, ale mam
ochotę na więcej. „To już jest koniec” uzależnia, więc uważajcie.
Obsada – wystarczy rzucić okiem na nazwiska: Franco, Hill,
Rogen… plus kilka postaci, które pojawiają się niespodziewanie. Lubię takie
niespodziewane wizyty – nie wiesz, czego, a raczej kogo, możesz się spodziewać.
A pojawia się kilka ciekawych aktorów. Zwłaszcza scena z łaszącym się do nogi
człowiekiem zasługuje na uznanie. Przyznam, że zaniemówiłam w tamtym momencie.
„To już jest koniec” to naprawdę dobra komedia. Niby
niepozorna, ale ze sporą dawką humoru i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Tutaj
nic nie jest pewne, nie można się domyśleć dalszego przebiegu zdarzeń. W tym
filmie podstawowa zasada brzmi: żadnych zasad. Jedynie trzeba zapiąć pasy
bezpieczeństwa, reszta potoczy się sama.
Gorąco polecam ten misz-masz gatunkowy. To doskonały koktajl
energetyczny na zimne i deszczowe dni. Naprawdę warto zapoznać się z tą
produkcją i dać porwać filmowi z przymrużeniem oka.