Gdyby ktoś zadał mi pytanie, po której stornie stanę – fanów „Gwiezdnych wojen” czy miłośników „Star Treka” – bez wahania pobiegłabym do tych drugich. Wychowałam się na serialu opowiadającym o przygodach załogi USS Enterprise (zarówno starej, jak i tej po zmianach personalnych), dlatego mam ogromny sentyment właśnie do tej wykreowanej rzeczywistości. Oczywiście nie mówię, że nie lubię „Gwiezdnych wojen”, nie. Po prostu „Star Trek” jest mi bliższy, mam z nim związanych o wiele więcej wspomnień. I mimo tego, że do kolejnej odsłony przygód Kapitana Kirka (tej z 2009 roku) podeszłam z niemałą rezerwą, nie narzekałam. Wręcz przeciwnie – najnowsza wersja również bardzo mi się spodobała, dlatego obejrzenie drugiej części było czymś pewnym.
W Londynie dochodzi do zamachu. Nijaki Khan wysadza jeden z tajnych budynków, a potem atakuje Walne Zgromadzenie. James T. Kirk zostaje wysłany na niebezpieczną misję, musi odnaleźć zamachowca i uderzyć w niego 72 rakietami. Kiedy jednak kapitan USS Enterprise dostaje w swoje ręce złoczyńcę, okazuje się, że nie wszystko jest takie, jak być powinno.
Efekty specjalne. Tych chyba nie trzeba zbytnio zachwalać. Film zrobiony z prawdziwym rozmachem, nie ma się jednak wrażenia przedobrzenia, że tej efektywności jest za dużo. Umiar to dobre słowo na określenie tego, co otrzyma widz wybierający się do kina na ten film. Mamy wybuchy (jak zawsze), napęd świetlny, wielki statek i przedstawicieli najróżniejszych ras. Gigantyczne wrażenie wywarła na mnie pierwsza scena filmu, kiedy Kirk i Bones uciekają przed „tubylcami”. Ta kolorystyka i sam pomysł na przedstawienie stworzeń z innej planety zasługują na uznanie.
Zdecydowanym plusem tej części „Star Treka”, zresztą poprzedniej również, jest wszechobecny humor. Każda z postaci błyszczy w świetle jupiterów. Oczywiście są protagoniści i bohaterowie drugoplanowi, jak w każdej produkcji czy książce, jednak tutaj zarówno ci pierwsi, jak i drudzy mają momenty godne zapamiętania. Trudno mi powiedzieć, który bohater jest moim ulubionym. Dzielny i szalony Kirk? A może zwariowany Scotty? Czy też zakręcony Chekov? No i nie zapominajmy o Spocku – choć akurat ta postać nie wywarła na mnie takiego wrażenia.
Sceny Spock/Kirk powinny przejść do historii. Ich wzajemna relacja jest nie tyle śmieszna, co bardzo ciekawa – dwa różne podejścia do życia: pragmatyzm i indywidualizm, przestrzeganie kodeksu i lekceważenie go. Obie te postaci osobno nie byłyby już takie ciekawe, gdyż dopiero ukazane razem lśnią najjaśniej.
Jeżeli ktoś myśli, że „Star Trek” to zwykłe science fiction, gdzie mamy do czynienia tylko z ratowaniem świata przed zagładą, ten się myli. W tej części bardzo duży nacisk położono na relacje, jakie ma kapitan statku ze swoją załogą oraz na pokazanie konsekwencji podejmowania decyzji. Czasami ta słuszna okazuje się zgubną. To drugie dno jest najważniejsze w momencie zestawienia dwóch kapitanów – Kirka i Khana – ulepionych z różnej gliny, jednak posiadających część wspólną.
Gra aktorska. Cóż, jak dla mnie, nie ma w tym filmie osoby, która najbardziej by się wybiła, która przyćmiłaby swoją grą pozostałych aktorów. Każda postać jest charakterystyczna, każdy aktor pokazuje, że potrafi odegrać narzuconą mu rolę – zarówno protagoniści, jak i antagonista. To tylko świadczy o tym, jak dobre osoby dobrano do ról.
„Star Trek” – film, który warto obejrzeć. Już nie mogę się doczekać kolejnej przygody w nieznane. Jeżeli jesteś miłośnikiem tego fandomu, to po prostu musisz wybrać się na ten film. Jeżeli jeszcze nie miałeś do czynienia ze „Star Trekiem”, czas nadrobić zaległości. Naprawdę warto.