Zdaję sobie sprawę, że przymiotnik „durny” nie jest szczytem ani uprzejmości, ani poprawności językowej, ale jakoś nie mogę znaleźć żadnego innego, który lepiej podsumowywałby najnowsze dokonanie amerykańsko-rosyjskiej trójwymiarowej kinematografii. „Najczarniejsza godzina” straszy. Ale nie jak horror.
Zaczyna się raczej niewinnie i standardowo: dwóch młodych Amerykanów przylatuje do Moskwy w interesach. Ponieważ interesy rozwiązują się wybitnie nie po ich myśli, postanawiają udać się do lokalnego nocnego klubu żeby psychicznie stanąć na nogach po zawodzie, który właśnie ich spotkał. W tymże nocnym klubie zastaje ich inwazja obcych. Cudem przeżywszy, wraz z napotkanymi tamże dziewojami i człowiekiem, który dopiero co wykolegował ich z interesu życia, postanawiają poszukać amerykańskiej ambasady... Miałem niedawno okazję powtórzyć sobie „Plan 9 z kosmosu” Edwarda J. Wooda, i oglądając „Najczarniejszą godzinę” regularnie nawiedzało mnie wrażenie, że poziom absurdu osiągany przez jej twórców niebezpiecznie zbliża się do tego niedoścignionego ideału. Nie, tak naprawdę nie jest aż tak źle, ale też z całą pewnością nie jest dobrze. Bohaterowie przez większość czasu zachowują się jak mało rozgarnięta banda dziesięciolatków. Niektóre dialogi biją na głowę talk-shows z udziałem Britney Spears, a niektóre sceny są aranżowane w tak koszmarnie nieudolny, amatorski sposób, że widz ma ochotę rzucić w ekran pomidorem. Żenada.
Sami obcy... Cóż, nie oczekuje się od kina tego rodzaju zgodności z najnowszymi ustaleniami Wielkiego Zderzacza Hadronów, ale, jak powiada klasyk, są granice, których przekroczyć nie wolno. Elektryk tłumaczący bohaterom z miną proroka z jakiego rodzaju energii zbudowani są najeźdźcy i dlaczego widać ich tylko w momencie ataku jest dość daleko poza tymi granicami. Aczkolwiek pies rozsypujący się w chmurę pyłu na środku Placu Czerwonego wygląda bardzo efektownie.
W zasadzie nie można się przyczepić do efektów specjalnych – przyzwoite, miejscami wręcz ładne. Muzyka dość typowa dla gatunku i obecnych trendów, akcja, choć absurdalna, w miarę wartka. Scenariusz nie wymaga od aktorów popisywania się warsztatem, więc można na chwilę zapomnieć o tym, że prawdopodobnie go nie mają. Technicznie nie jest zatem najgorzej: ot, kolejny slasher dla niewymagającej publiczności. Ale głupota wylewająca się z ekranu czyni film pewnym kandydatem do złotej maliny we wszystkich kategoriach – o ile oczywiście zyska on wystarczającą popularność, by w ogóle być wziętym pod uwagę.
Zdecydowanie odradzam.