Powstały na podstawie powieści Grega Behrendta i Liz Tuccillo film Kena Kwapisa opowiada historię kilku kobiet, szukających odpowiedzi na pytanie: o co, tak naprawdę, chodzi mężczyznom? Czego pragną? Czego oczekują? Do wielbicieli słodkich historii o miłości nie należę, więc pewnie nie zdecydowałabym się na wizytę w kinie, gdyby nie to, że nazwiska: Aniston, Connelly, Johansson, Affleck czy Barrymore, wydają się obiecywać nieco więcej niż jest nam w stanie zaproponować gatunek zwany komedią romantyczną.
Bohaterki filmu to piątka kobiet: Anna (Scarlett Johansson) – instruktorka jogi, odrzucająca zaloty zakochanego w niej Connora (Kevin Connolly); Beth - pozostająca w niezalegalizowanym związku z Neilem (Ben Affleck); nieco zakręcona Mary (Drew Barrymore), wciągnięta w świat technologicznych nowinek do tego stopnia, że jej kontakty z mężczyznami ograniczają się jedynie do strefy wirtualnej; słodka i naiwna GiGi (Ginnifer Goodwin), której głównym problemem są błędnie interpretowane sygnały wysyłane przez mężczyzn oraz nie do końca spełniona w małżeństwie Janine (Jennifer Connelly). I tak oto Anna, zupełnie przypadkiem, poznaje w sklepie faceta swoich marzeń. Zauroczenie bynajmniej nie jest jednostronne, więc pewnie wszystko skończyłoby się happy endem, gdyby nie fakt, iż ten facet jest już mężem Janine. Ta z kolei jest przyjaciółką Beth, która nie może pogodzić się z tym, że jej mężczyzna jak ognia unika zawarcia związku małżeńskiego. Inne problemy trapią GiGi, która za wszelką cenę stara się wreszcie usidlić jakiegoś faceta, zaczynając od Connora, który z kolei zakochany jest w Annie. I tak rozpoczyna się historia, w której losy bohaterów splatają się od początku aż do samego końca.
Spośród wszystkich postaci przed szereg zdecydowanie wysuwa się Ginnifer Goodwin, która wcieliła się w rolę GiGi - dziewczyny nieco zagubionej i zdecydowanie zbyt infantylnej, jak na swój wiek. Mimo iż GiGi z powodzeniem może pretendować do roli słodkiej idiotki, aktorce udało się stworzyć postać, która w swojej nieporadności budzi sympatię i - co najważniejsze - nie irytuje. Na tle mało wyraźnej Jennifer Aniston czy nieco sztywnego Bena Afflecka, dobrze prezentują się również Scarlett Johansson i Jennifer Connelly, świetna w roli żony, którą zdrada męża dotyka mniej niż jego skrzętnie skrywany pociąg do papierosów.
„Kobiety pragną bardziej” to, jak na komedię romantyczną przystało, opowieść o poszukiwaniu szczęścia, miłości i spełnienia. Główną rolę odgrywają tu jednak relacje damsko-męskie, a ściślej mówiąc różnice w postrzeganiu tych relacji, wynikające z odmienności płci. Mimo wszelkich predyspozycji, aby stać się kolejną, ckliwą historią miłosną, film Kwapisa uniknął sztampy. Brak tu absurdalnego humoru czy wyświechtanych gagów. To, co bawi w filmie, to sytuacje wynikające ze zderzenia dwóch światów, tak odmiennych pod względem podejścia do związków damsko-męskich. Ukazane w filmie szablonowe, nazwijmy to, zachowania obu płci, sprawiają, że każdy, kto kiedykolwiek próbował zrozumieć płeć przeciwną, znajdzie w filmie coś, co go rozbawi. Dla równowagi twórcy filmu serwują nam także kilka scen, które bynajmniej nie skłaniają do śmiechu.
Morał z filmu? Mało odkrywczy - szczęście, dla każdego, bez względu na płeć, oznacza coś zupełnie innego, najważniejsze, by na płaszczyźnie damsko-męskiej, mimo różnic, odnaleźć wspólny język. O tym, że kobiety pragną bardziej, nie jestem przekonana. Na pewno pragną inaczej. Ważne jednak, że twórcom filmu udało się stworzyć komedię zabawną, ale nie głupią, co moim zdaniem, zasługuje na duże brawa.