Chloe, choć młoda, dziewczęca i pozornie niewinna jak imię, które nosi, pracuje w biznesie - delikatnie rzecz biorąc - rozrywkowym. Niewiele wiemy o tej ekskluzywnej prostytutce, dopóki nie zatrudnia jej Catherine Stewart. Stewartowie to dobrze usytuowane i raczej szczęśliwe małżeństwo o długim stażu. Ona jest ginekologiem, on profesorem muzyki. Mieszkają w nowoczesnym domu, są otoczeni przyjaciółmi, problemy wychowawcze z dorastającym synem wydają się być przejściowe. Wszystko jest perfekcyjne i właśnie owa doskonałość zaczyna wzbudzać u Catherine podejrzenia. Dlaczego David nie wrócił na czas, kim jest młoda kobieta na zdjęciu, dlaczego mąż kłamie, kiedy kłamie i czy naprawdę kłamie? Paranoja Catherine, która nie może znieść nawet podszytej flirtem wymiany zdań w restauracji między Davidem a kelnerką, popycha ją do skorzystania z usług Chloe, która pojawia się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. To ma być tylko test, ale granica zostaje raz po raz przesuwana, bo skoro stać go na pocałunek, to może i na coś więcej. Chloe posuwa się zdecydowanie za daleko, ale obraz zdradzającego męża, który przedstawia, składając co kilka dni raport nie wzbudza wątpliwości, że David jest tak bardzo typowy jak tylko się da. Tylko czy Chloe można wierzyć od końca?
„Chloe” Atoma Egoyana, remake francuskiego filmu „Nathalie…”, jest stopniującą napięcie i pełną niepewności łamigłówką z przewodnim motywem zazdrości. Film jest dość kameralny, momentami zaskakujący i co najważniejsze prowokujący do poseansowej dyskusji. Analizować można życie w związku, kłócić się o to, co typowe, a co stereotypowe, przywoływać ciągle powracającą kobiecą zazdrość i podkreślać męskie zachowania. To wszystko w „Chloe” się przewija i każdy aspekt ma swoją rację bytu. Małżeństwo Davida i Catherine, które dopada kryzys jest takie samo, jak wiele innych w Paryżu, Barcelonie, Berlinie czy Warszawie. Postać Chloe, która pojawia się w ich życiu nie tyle niszczy ich związek, ale zaznacza kolejno słabe jego punkty. Wszelkie niepewności, skłonności do zazdrości, oznaki wypalenia i znudzenia sobą. Małżonkowie sami przyznają się do tego, że nie wiadomo kiedy stali się po prostu przyjaciółmi, że cały żar ich uczucia, namiętność na której swój związek zbudowali bezpowrotnie gdzieś uleciała. David odgrywa rolę pogodzonego z tym faktem, choć wydaje się to bardzo podejrzane. Za to Catherine ma pomysł jak młodość odzyskać. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że użycie do tego Chloe może przynieść nieprzewidziane skutki.
„Chloe”, choć ciekawa, nie jest specjalnie oryginalna. Można przewidzieć, że „coś tu nie gra” już bardzo szybko, choć nowe wątki pojawiają się w sposób przemyślany i zmuszający do chwilowego zawahania. Ale po części wszystko to już było. A dla tych, którzy oglądali francuski oryginał nie zostałaby już absolutnie żadna zabawa. Oprócz obsady. Właściwie to głównie dla niej warto obejrzeć ten film. Z roku na rok coraz lepsza Julianne Moore w roli zazdrosnej matki i żony, stateczny, posągowy i zarazem nieodgadniony Liam Neeson jako David, wreszcie słodka i lolitkowata Amanda Seyfried chyba w swojej najlepszej dotychczas roli niewinnej, ale zarazem grzesznej Chloe. Dzięki świetnej grze aktorskiej film naładowany jest emocjami i nawet przymykamy oko na to, że przewidzieliśmy rozwój akcji. Największy żal mam jednak do dystrybutorów, którzy kolejny film z Julianne Moore (poprzednio byli to „Uwikłani”, wkrótce zapewne podobny los spotka „The Kids Are All Right”) decydują się pokazać w kinie z przeszło rocznym opóźnieniem. Strzał w stopę jak się patrzy, no i żal, że tak wspaniałej aktorki nie możemy oglądać na bieżąco. Nawet w tych całkiem przeciętnych produkcjach.