Winę zrzucić należy na Lincolna, który walczył z wampirami. To od tego momentu zaczęło się przekonanie, że kino „wszystko łyknie”. Ale „Ja, Frankenstein” nawet srebrny ekran przyprawia o czkawkę.
Wiadomo, że Frankenstein to wytwór zaprzeczający boskim przykazaniom. Zlepiony z resztek zwłok i ożywiony przez naukowca twór – tego chyba nie trzeba tłumaczyć – to fabuła znana, wydawałoby się, od zawsze. Nabiera ona jednak rumieńców (wstydu) w filmie „Ja, Frankenstein”. Otóż Frankenstein nosi tu imię Adam i postanawia się przyłączyć do walki pomiędzy gargulcami, stojącymi na straży tajemnicy Dzieła Bożego, a demonami Naberiusa, który tajemnicę odkryć postanowił.
Tak naprawdę, to nie ma nawet sensu trudzić się zagłębianiem w tę nieszczęsną fabułę, bo nawet zakładając, że takowa istnieje – służy ona tylko jako pretekst do kolejnych „walek” (a jak mawiał klasyk: niepotrzebnych walek należy unikać). I może nawet to nie byłoby takie złe, gdyby nie ich pompatyczność i wielka doniosłość dla każdej możliwej rasy (żywej i martwej). Z wielkim smutkiem ogląda się Aarona Eckharta (Dwie Twarze w „Mrocznym Rycerzu”!) i Yvonne Strahohovski, którzy strasznie się starają, by – nomen omen – zachować twarz.
Strasznie jest tu zresztą słowem-kluczem, bo straszne jest tu wszystko. Z wyjątkiem samego Frankensteina, który zamiast straszny – jest sexy. Gdzie ten mroczny, dramatyczny i godny współczucia potwór, do którego przywykliśmy? Fakt faktem, że Eckhart jednak jest godny współczucia, bo widzowie długo mu nie zapomną, na co ich naraził. No, może dałoby się pochwalić pracę grafików, ale z drugiej strony w dzisiejszych czasach nawet gry komputerowe mają zapierającą dech w piersiach grafikę, a sensu mają z pewnością więcej.
To bardzo niedobry film.