Jeden z najbardziej oryginalnych i wyrazistych reżyserów, Quentin Tarantino, powraca na ekrany kin z najnowszym, długo wyczekiwanym dziełem – „Nienawistną ósemką”. Reżyser już od wielu lat ubarwia swoimi filmami światową kinematografię, dając widzom, co rusz próbkę swoich skrupulatnie realizowanych i nieoklepanych pomysłów. A co najlepsze Tarantino pomysły te osadza w gatunkach zepchniętych na bok przez Hollywood jak western czy blaxploitation. Jego filmy wywołują burzę najróżniejszych emocji u widzów, nie inaczej będzie z „Nienawistną ósemką”, jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Film startuje z ciężkiej pozycji, a pytaniem jest czy postmodernistycznej ikonie kina, jaką jest Tarantino, uda się kolejny raz powtórzyć sukcesy „Pulp Fiction” czy „Bękartów wojny” nie zakleszczając się jedynie w schematach własnej twórczości, oferując nie tylko krwawą jatkę, ale i nową filmową perłę?
Akcja filmu rozgrywa się parę lat po wojnie secesyjnej na zasypanym śniegiem pustkowiu w stanie Wyoming. Podróżujący do miasteczka Red Rock łowca nagród John „Szubienica” Ruth (Kurt Russell) wraz ze swoją najnowszą zdobyczą, niebezpieczną kryminalistką – Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh) oraz dwoma przypadkowo napotkanymi podczas drogi towarzyszami, postanawiają schronić się przed nadciągającą zamiecią śnieżną. Nocleg znajdują w przydrożnym zajeździe, gdzie napotykają innych zakwaterowanych tam gości. Wkrótce Szubienica i jego towarzysze zaczynają zdawać sobie sprawę, że ich zmartwieniem nie są jedynie utrudniające dalszą podróż warunki pogodowe, a obecność nieznanych towarzyszy, którzy ukrywają swoje niekoniecznie dobre intencje.
Po Oscarowym sukcesie „Django” Tarantino powraca do jednego ze swoich ulubionych gatunków – westernu. Niech nie zwiedzie was jednak myśl o kontynuacji czy stworzeniu nazbyt podobnego filmu do poprzednika. „Nienawistna Ósemka” jest całkowicie nową opowieścią jak dla mnie dużo ciekawszą niż sam „Django”. Jest to również dzieło narodzone w wyjątkowych bólach i cierpieniach reżysera. Powodem problemów było tu początkowe wypłynięcie scenariusza do sieci, które zaowocowało chwilowym porzuceniem produkcji przez Tarantino oraz planem wydania tekstu jedynie w formie książki. Z czasem gniew reżysera minął i na szczęście postanowił dać on produkcji jeszcze jedną szansę. Tak rozpoczęły się nagrania filmu, do udziału, w którym zaproszono doborową obsadę znaną widzom z wcześniejszych kultowych produkcji reżysera m.in. Kurta Russella („Grindhouse: Death Proof”), Michaela Madsena („Wściekłe psy”) czy Samuela L. Jacksona („Pulp Fiction”). Wydawać by się mogło, że problemy dla Tarantino się już skończyły, jednak los, a raczej hakerzy postanowili znów sypnąć reżyserowi piachem w oczy i zaraz przed oficjalną premierą wrzucili do sieci piracką wersję „Nienawistnej ósemki”. I choć sami hakerzy podobno Tarantino przepraszali, to raczej na mało zdawać się będą te słowa skruchy, a już na pewno nie pomogą one w nadrobieniu strat, jakie przyniesie to filmowi. Chociaż jak dla mnie profanacją jest oglądać taki kunszt operatorski na ekranie mniejszym niż kinowy.
Czego można natomiast spodziewać się po filmie? Na pewno dobrego scenariusza naszpikowanego typowymi dla Tarantino dłużącymi się dialogami, przepełnionymi ostrym niczym brzytwa humorem. Pod tym względem na pewno się nie zawiedziecie. Nie zabraknie również hektolitrów lejącej się krwi z najróżniejszych ran bohaterów, choć dla mnie pomimo przyzwyczajenia do przemocy, która jest nieodzownym elementem filmów reżysera, w tej produkcji zdaje się jakoś nie zawsze do końca przemyślana. Jestem w stanie zrozumieć specyfikę wielokrotnie poruszanego już przez Tarantino motywu zbrodni i wymierzonej za to kary, gdzie kat zamienia się miejscem z uciśnioną ofiarą, która wymierza swojemu oprawcy brutalną vendettę. Jednak niektóre wątki i rozwiązania w „Nienawistnej…” wydały mi się trochę wymuszone i wręcz nawet jak na reżysera ziejące zbyteczną brutalnością. Pozytywnym aspektem natomiast jest powolnie budowany wątek kryminalny jak dla mnie najciekawszy w całym filmie, a samo rozwiązanie zagadki jest nie do końca przewidywalne, na szczęście zresztą tak jak samo zakończenie filmu.
Największym plusem filmu jest świetnie dobrana obsada, budująca klimat od samego początku aż do końca historii. To dzięki tak dobrym kreacjom postaci do całego serca produkcji dopompowywana jest krew. Wszyscy aktorzy odgrywający nienawistnych pensjonariuszy, wykonali kawał dobrej roboty. Najlepszym potwierdzeniem poziomu, jaki reprezentują sobą odtwórcy tych ról, jest ciężar wymienienia najlepszego z nich. Wszyscy zrobili to tak profesjonalnie, że nie wyobrażam sobie zastąpić ich kimkolwiek innym. Każdy bohater to indywidualność skrywająca własne demony i niecne uczynki, dopracowana w każdym calu tak bardzo, że pomimo swoich dewiacji żadnej z nich nie udało mi się nie polubić. Szczególnie zauważalnym pośród innych jest Samuel L. Jackson, który po raz kolejny pokazał, dlaczego jest jednym z najzdolniejszych światowych aktorów, który przy współpracy z Tarantino jest w stanie wykreować wybitnie skrajne postacie. Jedynym mankamentem w obsadzie jest Channing Tatum, który może wizualnie pasuje do swojej postaci, jednak jego drewniana gra i brak respektu, jaki powinien budzić, kładzie na łopatki całą tę jakże ważną postać w filmie. Mam tylko nadzieje, że to będzie jego ostatnia przygoda w produkcjach Tarantino.
Rozpływając się nad plusami produkcji ciężko ominąć cudowną muzykę, bez której właściwie sam klimat nie zostałby zachowany. Twórcą jej jest znany weteran westernu, kompozytor Ennio Morricone, który od samych napisów początkowych aż po koniec dopełnia całą produkcję. Osobiście mam nadzieję, że nagroda Złotego Globu za muzykę do „Nienawistnej ósemki” nie będzie w tym roku jego ostatnią i również statuetka Oscara w tej kategorii powędruje do utalentowanego Włocha. Oprócz samego Morricone o tegoroczne Oscary powalczy jeszcze dwóch reprezentantów filmu – Robert Richardson za najlepsze zdjęcia oraz Jennifer Jason Leigh dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Wszystkie trzy nominację jak dla mnie bardzo zasłużone.
„Nienawistna ósemka” jest filmem godnym polecenia. Wszystko tutaj łączy się w spójną, choć trochę rozwlekłą całość. Postacie, scenariusz, muzyka i zdjęcia, a nawet nazbyt dłużące się momenty scalają się w jedność, która pomimo swych prawe 3 godzin trwania jest dobrą, a przede wszystkim bardzo kreatywną opowieścią. I choć może „Nienawistna ósemka” nie przebiła „Bękartów wojny” czy „Pulp Fiction” to z powodzeniem można o niej mówić jak o tegorocznym hicie.