Nowy film Alejandro Amenábara, reżysera „Otwórz oczy”, horroru „Inni”, a przede wszystkim rewelacji kina hiszpańskiego ostatnich lat, czyli „W stronę morza”, to historyczny skok na głęboką wodę. Rzecz dzieje się w V wieku naszej ery w Aleksandrii, gdzie chrześcijaństwo rozwija się bardzo szybko. Główną bohaterką tego, zdominowanego przez mężczyzn filmu, jest Hypatia – myślicielka, filozofka i astronomka. Kocha się w niej niewolnik Davus, który zanurza się coraz bardziej w świecie nowej, niosącej nadzieję religii. Swojej fascynacji osobą Hypatii nie ukrywa też jeden z jej uczniów, Orestes – młodzieniec z dobrego domu, należący do elit miasta. Dla filozofki to jednak nauka jest najważniejsza, nie przyziemne uczucie takie jak miłość. Tylko wiedzę zgromadzoną na zwojach w aleksandryjskiej bibliotece jest skłonna zasłonić własną piersią – na skutek narastających sporów i konfliktów na tle religijno-politycznym nie raz będzie musiała więc bronić swoich wierzeń.
Mam problem z „Agorą”. To film, który w bardzo ciekawy i nowatorski sposób podchodzi do tematyki religii i nauki, ale zarazem obraz przeładowany treścią, wypełniony zbędą informacją i wpadający w pułapkę nudy. „Agora” jest rewelacyjnie zagrana, brawa dla Rachel Weisz, Oscar Isaac i Max Minghella (syn reżysera Anthony’ego) też wspinają się na wyżyny. Ale co z tego, skoro materiał, który mają grać wielokrotnie wpada w przesadzony patetyzm, w którym teatralne dłużyzny i monologi na tematy naukowe (często nudna astronomia na poziomie szkoły podstawowej), wydają się najmniejszym problemem. Film jest bardzo sprawnie zrobiony, to widowisko w starym stylu, z prawdziwymi statystami zamiast komputerowych efektów i efektowną scenografią. Ale są momenty, kiedy ciężko zachwycać się nawet tym, ponieważ „Agora” jak na tego typu kino jest zdecydowanie przegadana i u przeciętnego widza na pewno spowoduje coś, co kinomani zaliczają do grzechów głównych: senność.
Filmowi promocyjnie nie tyle pomogły zdobyte przez niego nagrody Goyi, bo w większości, oprócz scenariusza, zaszczyty dotyczą strony wizualnej, ale raczej kontrowersje, które wzbudził, kiedy zainteresował się nim między innymi Watykan. Sprawa dotyczy, jak zwykle zresztą w takich przypadkach, za dużej obiektywności autorów scenariusza. Od razu mówię, że dla mnie to zdecydowany plus. Chrześcijanie, poganie i Żydzi ukazani są tutaj na równych prawach - religia to fanatyzm, okrucieństwo i kult rodzący przemoc. Obojętnie do jakiego boga (bogów) modli się człowiek i jakie nosi szaty (paradoksalnie kolorowe odzienie znacznie ułatwiło mi śledzenie konfliktów na ulicach miasta), to tylko postawa Hypatii jest tu pozytywnym modelem. Zamiłowanie do nauki, ciągły rozwój i szczery humanizm decydują o człowieczeństwie i wysokiej kulturze. Aleksandryjska uczona nie występuje przeciwko jakiejkolwiek wierze – ona je wszystkie w jednakowy sposób ignoruje, traktuje jako błahe mrzonki, wyznając coś o wiele ważniejszego i ponad bogów stawiając siłę ludzkiego umysłu.
Amenábar lubi w swoim kinie takie tematy, w kontrowersje bawił się już przecież w filmie „W stronę morza”, który dotykał problemu eutanazji. Sama dyskusja wychodzi mu więc znakomicie, umie pociągnąć za odpowiednie sznurki, wie w jaki sposób wzbudzić pożądany efekt. Ale jako widz nie czuję się wcale usatysfakcjonowany. „Agora” jest filmem, w którym bardzo szybko orientujemy się o co chodzi, jaki problem będziemy badać i po której stronie reżyser chce żebyśmy się opowiedzieli. Ale sama opowieść przytłacza, ciągnie się do granic niemożliwości, męczy i uwiera. To świetny temat na, powiedzmy, dwuodcinkowy miniserial dla HBO. Na film kinowy to zdecydowanie za dużo. Ciężko więc wydać sąd nad „Agorą”, bo mimo niewątpliwej antyfanatycznej misji i mądrości tu zawartych, Amenábar momentami wpada w bełkot i zaczyna przynudzać. Nauka nauką, ale to w końcu kino. A w kinie się nie śpi.